poniedziałek, 30 listopada 2015

Poradnik Pozytywnego Myślenia

Kwestią póki co nierozwiązywalną jest odpowiedź na Draymonda Greena grającego jako fałszywy center. Jego unikalny skillset sprawia, że jest drugim najważniejszym graczem Warriors. Bo jak skontrować gościa, który grając jako piątka podaje i sieka trójki lepiej niż niejeden guard, a do tego może kryć zarówno rozgrywających, jak i najlepszych podkoszowych.

Warriors grając na papierze 4-out basketball – czterech skrzydłowych i jeden wysoki – de facto grają w ataku 5-out basketball z pięcioma snajperami, nie tracąc przy tym na obronie. Dlatego tak cenny będzie Anthony Davis (duh) i dlatego też w każdym momencie wybrałbym Karla Townsa i Kristapsa Porzingisa nad Jahlilem Okaforem.

Być może, jak pisał Zach Lowe, liga próbuje kopiować model, którego skopiować się nie da. Po prostu w NBA zawodników mogących pełnić funkcję Greena można policzyć na palcach jednej ręki. Do tego poszczególne drużyny nie posiadają wystarczająco wielu dobrych skrzydłowych, by grać tak nowoczesną koszykówkę. Gdy już spełnisz te warunki może zabraknąć ci szczęścia, zdrowia czy umiejętności by pokonać Dubs.

Ale zdając sobie sprawę z problemu masz dwie podstawowe opcje. Możesz tłamsić go i kontynuować robienie czegoś w kółko i kółko źle, oszukując siebie, że przyniesie to inny rezultat niż poprzednio. Możesz też, właściwie, zaakceptować trudności i przynajmniej spróbować znaleźć ich rozwiązanie.  

Więc którą opcję wybierze Doc Rivers?

Clippers mają problem. Nie wydostaną się z zachodu nie pokonując w playoffach Golden State Warriors, na których nie mają żadnego rozwiązania. Oczywiście, na Warriors sposobu nie ma nikt i nie wiadomo czy w najbliższym czasie ktoś go w ogóle znajdzie. Z tym, że potentaci – Spurs, Cavs, Thunder, Porzingis – jeszcze nie mieli sposobności grać z Gwiazdą Śmierci NBA. Clippers natomiast starli się z Dubs już dwukrotnie i były to naprawdę dwa mocne ostrzegawcze ciosy po nerach. Ale z każdej porażki da się wynieść lekcję. Bo rzecz w tym, że jeżeli nie znajdziesz optymalnego ustawienia przeciwko small-ballowi Warriors to zostaniesz rozjechany. Półśrodki w tym wypadku nie zadziałają. 

Spróbuję odpowiedzieć na pytanie co Clippers mogą zrobić by rzucić rękawicę Warriors. Nie twierdzę, że przyniosłoby to jakiś inny rezultat – Warriors są po prostu jeszcze lepsi niż sezon temu. Uważam jednak, że Clippers muszą poszukać czegoś nowego, bo w tradycyjny sposób nie są w stanie pokonać Warriors.

To na czym stoją Clippers?

1. Nie ma specjalnie możliwości by gra dwoma wysokimi – Blake Griffin i DeAndre Jordan – przeciwko small-ballowi Warriors była w którymś momencie opłacalna. DeAndre nie może zaoferować niczego kreatywnego w ataku, dzięki czemu Warriors bez szwanku mogą wrzucić Barnesa na Jordana. Mogą też dzięki temu podwajać Blake’a Griffina i odcinać mu możliwości do podań.
Podwojenie Blake’a i zamknięcie passing lanes przez obronę Warriors. Jamal stoi niepilnowany w rogu, ale nie ma możliwości by Blake mu tam podał. Akcja kończy się nietrafionym rzutem Griffina, który wymusiła defensywa GSW.
Przy trzech strzelcach i jednym DeAndre, Blake ma utrudnione zadanie by wydostać się z podwojeń. Bo jeśli uda mu się przekazać piłkę Jordanowi do post, to ten jest niegroźny, głównie dlatego, że na swoim koncie ma więcej wykiwań Marka Cubana niż ruchów tyłem do kosza. Przy czterech snajperach jest to trochę łatwiejsze – Warriors przeciwko Pistons, podwajali momentami Drummonda w post, chcąc tym samym na słabym podającym wymusić straty. Ale w kilku sytuacjach centrowi Tłoków udawało się znaleźć otwartego kolegę z drużyny (3 razy, jego career high asyst to 4).

Blake jest nieporównywalnie lepszym podającym i być może Warriors stanęliby wtedy przed dylematem – zostawić Blake’a 1v1 czy podwajać go, tym samym zostawiając na dystansie wolnego strzelca.

Dodatkowo Jordan jest wolny w obronie. To sprawia, że przy pick and rollach granych między 1 a 5 (Curry-Green) zostawia Curry’ego całkowicie niekrytego. And that’s just turrible, Kjenny.

Z DeAndre kwestia jest też taka, że nie robi aż tak dużej różnicy na ofensywnej tablicy jak można by się spodziewać. A to byłby właśnie główny argument za tym by trzymać Jordana na parkiecie. Ponownie Zach Lowe: „Jeżeli drużyna grająca wysoko walczy o zbiórkę ofensywną, ale niczego nie osiąga, to drużyna grająca nisko wychodzi z kontrą 5v3” i jest to coś co też mogliśmy zaobserwować w 4kwarcie pojedynku Clippers-Warriors.

(Może pick and rolle grane między Griffinem a Jordanem miałby sens, nie wiem -> coś ala Josh Smith i Dwight Howard z zeszłych playoffów.)

2. Musisz zrezygnować z gry Jamalem Crawfordem i Paulem Piercem. Są za starzy i po prostu nie nadążają w obronie za szybkimi skrzydłowymi Warriors. Zastanowiłbym się też nad Austinem Riversem, który jest po prostu słabym koszykarzem. Nie ma opcji byś grał nim po 25 minut i kończył spotkania, jeżeli syn trenera będzie trafiał na 24% skuteczności za 3.

3. Clippers mają też problem z pozycją niskiego skrzydłowego. Odbiegając od Warriors, można mówić, że drużyna z Los Angeles nie ma stopera na Durantów i LeBronów tej ligi, ale hej – HEJ – Clippers nie mogą zatrzymać – niczego nie umniejszając – Haywardów NBA. Match-upując się każda lepiej wyszkolona trójka jest w stanie skarcić Clippers. Skrzydłowy Jazz w Staples Center zdobył 14 punktów w 4 kwarcie i tak wyglądał departament obrony Doca Riversa: 2+1 na CP3, 2+1 na Reddicku i 2 trafione rzuty przeciwko synowi trenera. Łatwo zauważyć, że wszystkie punkty Hayward zdobył przeciwko niskim guardom. Tutaj pojawia się moje pytanie: dlaczego Doc nie gra Stephensonem/ Johnsonem? Obaj są kluczowi dla powodzenia tego sezonu Clippers, o ile GM Doc nie znajdzie jakiejś rekompensującej wymiany.

4. Już tłumaczę dlaczego. Po pierwsze, kolejnym z mankamentów Clippers, coś co ich nieraz zaboli w tym sezonie, to brak w składzie tweenera między trójką a czwórką do niskich ustawień. Zawodnika typu Tobias Harris, DeMarre Carroll czy Danilo Gallinari, chociaż myślę, że w obecnych okolicznościach i Marcus Morris by się nadał. Paradoksalnie może okazać się, że Clippers zaboli brak Matta Barnesa. Ich najlepszym strzałem w tym momencie jest Lance Stephenson, który ma warunki by grać jako 4 w ustawieniu z jednym wysokim i czterema skrzydłowymi.

Takie ustawienie wykorzystywali w zeszłych playoffach Pelicans z Davisem na centrze i choć przegrali wyraźnie 4-0, to pojedyncze mecze były bardziej wyrównane niż wskazywałby wynik serii. Drużyny pokroju Cavs, Thunder, Pacers czy Spurs mogą spróbować zagrać nawet z samymi skrzydłowymi, kolejno z LeBronem, Durantem, PG, Leonardem na teoretycznym centrze, który w praktyce byłby tylko z nazwy. Pytaniem nie jest jak nisko możesz zejść, tylko kiedy to nastąpi. Clippers nie mają luksusu by tak grać, bo Blake Griffin grać musi. Poza tym nie dysponują tyloma dobrymi skrzydłowymi.

To prowadzi do tego, że najlepszy line-up Clippers by skontrować smallball Warriors to moim zdaniem:

Chris Paul – J.J. Redick – Wesley Johnson – Lance Stephenson – Blake Griffin

(Ewentualnie możesz wstawić Josha Smitha zamiast Lance’a, ale ten drugi jest lepszym obrońcą jeden na jednego – to przeważyło).

Blake być może nie ma takiego zasięgu rzutu jak Draymond Green, ale jest w stanie wypełnić pozostałe funkcje – grać twardą obronę w playoffowej serii, wyjść z kontrą i zapewnić świetny przegląd pola. Nie byłby też tak bezużyteczny jak DeAndre przy bronionych pick and rollach między Currym a Greenem, z którymi już radził sobie przyzwoicie. Dodatkowo miałby w końcu więcej miejsca, o ile Lance – myślenie życzeniowe – mógłby wejść w jednego buta Andre Iguodali i trafiać czyste trójki. Jego spacing mógłby nie być takim problemem, bo pozostała czwórka operowałaby na całej szerokości parkietu. Clippers mogliby spróbować gry na Austina Riversa—Redicka—Wesleya Johnsona, ale tutaj zabrakłoby nieco siły i wzrostu w obronie.

Ale wiecie co? Może się okazać, że wszystko co powyżej napisałem będzie można wsadzić między bajki. Wydaje mi się, że po prostu Doc Rivers jest zbyt przywiązany do wymienionych zawodników: Jordana, Jamala, Pierce’a i syna. Mam wrażenie, że Doc szczerze wierzy, że grając wymierającą koszykówkę 3+2 przeciwko Warriors jest w stanie ich pokonać*. Będzie oszukiwał sam siebie i oczekiwał innego rezultatu, popełniając dokładnie te same błędy, które popełnił wcześniej. Chociaż może się mylę. Twój ruch, Glenn.

*Nie twierdzę, że nie da się tak grając pokonać GSW, tylko że Clippers to się nie uda. To temat na inny wpis, ale myślę że Spurs są najbliżej by grając Grit&Grind pokonać GSW. Memphis pokazało w zeszłych playoffach, że można w ten sposób wygrywać pojedyncze mecze z Dubs. Pytanie tylko, czy jesteś w stanie zrobić to w siedmio-meczowej serii. 

środa, 25 listopada 2015

Plusy i minusy NBA (3) - Hashtag Free D'Angelo

Młodzi zawodnicy popełniają błędy. To naturalne. Gdy poszedłeś do swojej pierwszej pracy też popełniałeś błędy. Powinieneś o tym wiedzieć. Powinien o tym też wiedzieć Byron Scott. Albo i nie.

Wyobraź sobie swoją pierwszą pracę. Grasz w koszykówkę, mieszkasz w Los Angeles, na twoje mecze przychodzi szereg gwiazd, do tego możesz uczyć się zawodu od jednego z najlepszych zawodników w historii NBA. Z pozoru wszystko wygląda pięknie. Jednak twoim szefem jest osoba, której nie lubisz – wiesz że nie zasługuje na swoje stanowisko, ale tutaj jest, bo tak się składa, że kiedyś zasłużyła się dla klubu. Wiesz też, że prawdopodobnie nie będzie jej tu za rok, ale to nie jest ważne – grasz w Los Angeles, więc liczy się tu i teraz. Masz przypięty stereotyp, że to co robisz jest na już. Więcej, twoim szefem jest osoba, która deprecjonuje twoje umiejętności po kilku rozegranych meczach. 

Innymi słowy, twoim szefem jest Byron Scott.

Do czasu myślałem, że Porucznik jest niczym więcej jak maskotką, swego rodzaju gąbką, która wszystko wchłonie, bo po prostu nie chcesz by ten podejmował jakiekolwiek decyzje wiążące. Ale niespodziewanie Lakers liczą się ze zdaniem Byrona bardziej niż powinni.

Bo skoro ten sezon i tak jest spisany na straty, daj się rozwijać młodym. Daj im grać w końcówkach spotkań, niech popełniają swoje błędy, nie strasz ich że jak nie poprawią skuteczności to wylądują na ławce – nie o to chodzi. 500 cegieł D’Angelo Russella lepiej zrobi dla przyszłości Lakers niż 500 usprawiedliwionych cegieł Kobiego Bryanta – te nie prowadzą ciebie donikąd. Nie udawaj, że próbujesz wygrywać mecze, bo jeżeli tak, tym gorzej dla ciebie. Nie bądź też zdziwiony, gdy twój rookie rozgrywający nie ma takiego wpływu na drużynę, gdy:

1)gra ze skrzydłowymi, którzy nie pokazują się w obronie, a do tego potrzebują piłkę w rękach – Lou Williams, Kobe, Clarkson, Swaggy P – Russell przez to jest nikim więcej jak widzem, spot-up shooterem, który ma się dostosować.

2)nie ma w składzie wysokich, którzy mogą rozciągnąć grę i rzucić z dystansu ->nie ma miejsca pod koszem, przez co Russell ma utrudnione zadanie, by wjeżdżać pod obręcz.

Nie wiemy jakim zawodnikiem jest D’Angelo Russell w tej NBA i dopóki pewne osoby nie odejdą z tego Los Angeles, możemy się nie dowiedzieć. Wiemy tyle, że ma potencjał. Ale jak niektórzy zawodnicy czy trenerzy sprawiają, że wszyscy wokół są lepsi niż w rzeczywistości – suma większa niż liczba składników – tak Byron Scott sprawia, że jest na odwrót. Czy Byron Scott miał coś wspólnego z drugim sezonem True Detective?

Efekt Franka Kamińskiego/ Zaborczość George’a Karla
Trójka Kemba Walker-Frank Kamiński-Cody Zeller grała ostatnie 20 minut meczu z Kings i w tym czasie była +25. To jest o tyle niesamowite, że to trio wraz z Linem/Lambem/Batumem całkowicie zamordowało small-ball Sacramento, który do momentu pojawienia się na parkiecie Kamińskiego i Zellera działał świetnie. Kamiński krył Rudy’ego Gaya i z wyjątkiem jednej in-your-face trójki radził sobie nadspodziewanie dobrze w defensywie. Do tego wniósł flow w ataku, lepszy ball-movement, a Kings całkowicie gubili się na zasłonach i bezmyślnie zmieniali krycie jak np. tu, gdzie Collison zeswitchował na Kamińskiego.

George Karl próbował prawie wszystkiego – ustawienia z dwoma wysokimi, dwóch rozgrywających, small-ballu czy ultra-small-ballu, który jest jedną z głupszych decyzji trenerskich tego sezonu. W ostatnim posiadaniu Karl zdecydował się na bronienie remisu ustawieniem bez żadnego wysokiego, gdzie Rudy Gay niejako był odpowiedzialny za protekcje obręczy. Nie muszę pisać jak to się skończyło – Kemba minął Rajona Rondo, po czym wjechał pod kosz jak w masło i łatwo zdobył dwa punkty.

Nie żeby Kings w drafcie wybrali centra, który jest stworzony do gry defensywnej… Niechęć Karla do gry Willie Cauley-Steinem jest niewytłumaczalna, szczególnie w momencie, gdy – hej – musimy bronić wyniku, Boogie nie może grać przez uraz i nie mamy obrońcy obręczy. Domyślam się, że po części wynika to z archaicznego podejścia Karla, gdzie każdy rookie musi zasłużyć sobie na grę czy niech czeka na swoją szansę. Dlatego najlepiej go zgnoić, mimo że całe Sacramento krzyczy graj Willie Cauley-Steinem.

Mogliśmy narzekać, że w Sacramento nie było widać ręki trenera, ale czwarta kwarta tego meczu to mały im back George’a Karla.

Zbiórki w Milwaukee
W Milwaukee na początku sezonu szwankuje mnóstwo rzeczy i jedną z nich niezmiennie są zbiórki. Bucks w zeszłym sezonie byli siódmym najgorzej zbierającym teamem w NBA, ale wraz z przyjściem Grega Monroe miało się to zmienić. I owszem, faktycznie coś w tym względzie drgnęło, niestety w drugą stronę. Kozły są najgorzej zbierającą drużyną w lidze i to wygląda naprawdę źle. By to jakoś uzmysłowić, spójrzcie na to posiadanie.

Paul George oddaje szybką trójkę, nie trafia i piłka odbija się od obręczy. Czterech zawodników Bucks w między czasie patrzy jak piłka zręcznie pada łupem Lavoya Allena. Z tego idą łatwe punkty drugiej szansy PG. Powtórzę, nie może być tak, że czterech graczy patrzy jak Lavoy Allen – samotny Lavoy Allen – zbiera obok piłkę. Brakuje koncentracji, często brakuje siły (np. tutaj Parker nie może wyboksować Allena, chociaż tu powinien być Monroe, mając na uwadze, że Mahinmi nie nadążył za akcją) czy szwankuje ustawienie. To nie jest odosobniony przypadek i momentami Bucks wyglądają jakby nie umieli zbierać. Mając na uwadze zasięg ramion zawodników Milwaukee, ich mobilność i skoczność, nie powiem, to zaskakuje. 

Rzut z jednej nogi Mudiaya
Nie widziałem specjalnie dużo meczów Nuggets w tym sezonie, ale nie trudno zauważyć, że Emmanuel Mudiay potrafi naprawdę sporo w grze drive&kick i ma wielką łatwość w dostawaniu się pod kosz. Ale nie o tym. Moją uwagę przykuł jego komiczny rzut z jednej nogi. Coś takiego.

Podczas ataku na kosz Mudiay próbuje znaleźć sobie wolną przestrzeń i po minięciu pierwszego obrońcy decyduje się na rzut. Wyskakuje z lewej nogi, zatrzymuje się w powietrzu i prawą nogą szuka kontaktu z przeciwnikiem – próba wymuszenia faulu. Im dalej od kosza tym te akcje są trudniejsze do finiszowania, jako że rzut rozgrywającego Nuggets to póki co jeden wielki bałagan. Co lepsi obrońcy będą też po prostu oddawali pozycje rzutowe, szczególnie im właśnie dalej od kosza.

Ale tutaj widać ciąg na kosz Mudiaya, który dzięki swojemu atletyzmowi i szybkości będzie miał takich sytuacji coraz więcej. Kwestia na ile poprawi swój rzut i na ile będzie potrafił wymuszać faule, bo łatwość w kreowaniu sobie pozycji rzutowych możemy już momentami dostrzec. 

Backcourt Phoenix
Cichą historią tego sezonu jest Brandon Knight, który sprawia, że Jason Kidd po każdym treningu z Michaelem Carterem Williamsem gdzieś samotnie chlipie w kącie. To znowu ty? Knight w Phoenix znalazł swoją rolę jako shooter i może skupić się bardziej na zdobywaniu punktów. Wciąż nieźle radzi sobie w kreowaniu innych zawodników, ale nie musi robić tego przez cały mecz – tak jak to miało miejsce w Milwaukee, gdzie był głównym rozgrywającym. Ciekawa sprawa z Knightem jest taka, że ten – statystycznie – gra mniej więcej to samo co grał w Milwaukee tylko częściej rzuca, co przekłada się na jego zdobycze punktowe.

Nie powinno być jednak wątpliwości, że to Eric Bledsoe jest centralnym punktem Suns. Już możemy zaobserwować pewien jakościowy skok u combo-guarda Suns. To tylko 13 meczów, w których Bledsoe rzuca więcej trójek i zdobywa średnio o 6,2 punktów na mecz więcej (17->23.2) przy lepszej skuteczności (44,7% ->48%). He’s the man.

Duet Bledsoe-Knight w 26.9min/mecz jest tylko +2.5, ale ich współpraca wygląda coraz lepiej, bo obaj z każdym meczem robią progres. Najlepszym elementem repertuaru tej dwójki jest po prostu tzw. rzut z dupy. 

Nie możesz zostawić im centymetra przestrzeni, bo każdy z nich może zdobyć punkty praktycznie z niczego. To wymęcza przeciwnika w obronie -> nie możesz na chwilę zrelaksować się w defensywie. Świetnie się to ogląda, szczególnie gdy któryś ma swój dzień. 

Stepback Ryana Andersona
Ryan Anderson wykręca świetne cyferki na początku sezonu w Nowym Orleanie i może zdobywać punkty na szereg sposobów. Jest czymś więcej niż tylko trójką z dystansu. Tak jak tutaj, gdzie wykorzystuje swoją przewagę fizyczną nad niższym PJ Tuckerze. 

Anderson dostaje piłkę na dystansie, wykonuje zwód, odbija się od przeciwnika, kroczek do tyłu, oddaje rzut i myk. Dużą rzeczą w tej akcji jest to, że Tucker zrobił wszystko dobrze – nie zostawił miejsca na trójkę, krył blisko i nisko na nogach. Ale stepback Ryana Andersona jest jak kebab o 2 nad ranem w drodze powrotnej z melanżu. Money

Dziękuje za przeczytanie.

czwartek, 19 listopada 2015

Ciekawy przypadek Derricka Favorsa

Pamiętam jak kilka miesięcy temu, bodajże była to Wielka Sobota, oglądałem jak się okazało jeden z moich ulubionych filmów – „Boogie Nights”. Pomijając tematykę filmu sprzeczną z nadchodzącym świętem jedna rzecz szczególnie rzuciła mi się w oczy. Dwie, w zasadzie.

Obie dotyczyły tej samej postaci - Rollergirl granej przez Heather Graham (blond striptizerka z „Kac Vegas” jak nie kojarzysz). By przedstawić lepiej scenerię dla osób, które nie widziały filmu – SHAME ON YOU! – Rollergirl była aktorką porno. To tylko przydomek, ale nikt nie zwracał się do niej po imieniu. Poniekąd tłumaczy to fakt, że na imię miała Brandy. Nie wyróżniałoby jej w zasadzie nic, gdyby nie wrotki, które miała na sobie zawsze i wszędzie.

Można nawet powiedzieć, że nigdy nie przestawała grać…

Jest scena, gdy główny bohater – Dirk Diggler – po raz pierwszy spotyka rzeczoną Rollergirl w domu producenta, rozmawiają, po czym ta rzuca się na niego. Zaczynają się całować, gdy nagle Dirk Diggler zadaje pytanie nowo poznanej dziewczynie: „Aren’t you gonna take your skates off”? Ta odpowiada: „I never takes my skates off”. Uroku tej scenie dodaje fakt, że wszystko obserwuje producent, popalając cygaro. Klasyka.

Nieważne. Druga rzecz jest istotniejsza.

„Boogie Nights” wypuszczony do kin był w 1997 i choć Heather Graham nie była główną bohaterką filmu to zrobił się na nią swego rodzaju hype. Bill Simmons w podcaście dotyczącym „Boogie Nights” nazwał ją – cytuje z pamięci  – „kobietą, którą miałeś w top5 osób, z którymi możesz zdradzić swoją dziewczynę”. Złapała momentum i poniekąd wykorzystała sytuację - zaraz potem otrzymała główną rolę w znaczącym filmie, którego nazwy nie pamiętam. Wiem tylko, że ten okazał się kiszką. Była wschodzącą gwiazdą, która z perspektywy czasu… nigdy tam nie dotarła – ani do istotnych ról w poważnych filmach, ani do „gwiazdorstwa”. Zawsze była „w pobliżu”. Nawet gdy dostała mini - ale jednak - rolę w budżetowym „Kac Vegas”, filmie powszechnie uznawanym za sukces, to nie została zaproszona do sequela.

Zmierzam do tego – otóż jak to się stało, że Heather Graham po prostu się nie udało. Inaczej, cytując Billa Simmonsa: „Why didn’t she make it? I mean she make it, but she didn’t make it”. Może była słabą aktorką, nie wiem, nie znam się na tym aż tak bardzo. Dla mnie była ok. Chodzi mi też o to – teoretycznie, na papierze miała wszystko: urodę, powiedzmy że umiejętności i trochę szczęścia. Ale patrząc na rankingi, media, plotki, wiodące role nigdy jej się nie udało. Nigdy nie weszła na wyższy poziom, nie mówiąc o tym najwyższym,. Typowy przykład „tak, ale…”. Nie kończ. Nie mam na to specjalnie wytłumaczenia, prócz tego że czasem tak po prostu bywa.

Tą przydługą – chyba można to nazwać – anegdotą chciałem zobrazować coś innego i łagodnie przejść do NBA. W offseason, zastanawiając się nad tym kto jest najbardziej underrated gościem w lidze, przypomniałem sobie „Boogie Nights”. Do głowy przyszło mi pytanie: więc kto jest Heather Graham NBA? Kto teoretycznie ma na papierze wiele by zajść wysoko, ale z niejasnych przyczyn nigdy tam nie dotrze? Pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy był Paul Millsap, ale cholera nie będę pisał całego artykułu na temat Paula Millsapa. Jest jednym z tych gości, gdy patrzysz na jego grę i mówisz „oh, ok” po czym przechodzisz dalej, bo wiesz na co go stać i gdzie ma sufit. Po prostu jest gdzie jest i niech tak zostanie.

Dlatego zacząłem szukać dalej i przypomniałem sobie kogo wskazałem na najbardziej underrated gracza ligi. Paul Millsap 2.0., tylko koszykarsko bardziej sexy, aka Derrick Favors. Pasuje niemal idealnie – gra gdzieś na uboczu, robi duże rzeczy, które nie są aż tak duże na tle najlepszych, ale większe niż 90% ligi. Niewielu nawet zdaje sobie sprawę, że to robi. Jest tym gościem, który powinien skończyć karierę z kilkoma (4-6) występami w meczu gwiazd, ale prawdopodobnie nigdy tak się nie stanie.

Bo są lepsi i zawsze będą lepsi.

Ale zeszły sezon Favorsa, nieważne jak dobry, przeszedł gdzieś poza radarami opinii publicznej NBA. Nawet w Utah, co samo w sobie jest sprzeczne, uwagę zabierali mu na przemian Hayword z Gobertem. Notował 16ppg, 8.2rpg, 1.5apg, 1.7bpg i 52.5% i tylko trzech ludzi w NBA miało lepsze statystyki. Elita: Pau Gasol, Brew Davisa i Boogie – Picasso obecnie malujący płoty w Sacramento. Do tego dochodziła elitarna obrona kosza, jedna z najlepszych – zatrzymywał rywali na 43.8%, co było szóstym wynikiem w lidze z zawodników, którzy rozegrali ponad 1000 minut.

I robi to samo gówno w tym sezonie.

Więc może to jest problem? Może w tym wszystkim jest za solidny? Gdzieś brakuje efektu „wow” – w końcu ma ruchy jak weteran z dwunastoletnim doświadczeniem w lidze. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Favorsa w akcji myślałem, że jest w NBA od zawsze.  Nie tylko ze względu na wygląd gościa, który mógł uczestniczyć w wydarzeniach z „Full Metal Jacket”, ale dlatego że wszystko co robi jest dobre, pożyteczne, może aż za mądre? Jego go-to-move to mid-range jumper z linii rzutów wolnych, który jest niesamowicie efektywny, ale tym nie przyciągasz mas na halę czy przed telewizory. Nawet jego gra jest odzwierciedleniem miejsca, w którym zarabia:

Uwielbiam spokój panujący w Utahtłumaczy FavorsTo jednocześnie zła i dobra rzecz. Kiepskim jest to, gdy po wygranym meczu chcesz wyjść na miasto, zrobić cokolwiek i w zasadzie nie ma gdzie pójść. Z drugiej strony możesz skupić się na swojej pracy, karierze lub czymkolwiek innym.

Inną rzeczą, która „szkodzi” mu bardziej niż solidność to PR. Cichy, bez spektakularnych highlightów, ciężko pracujący gość. Poniekąd to mu zaszkodziło by dostać się do szerokiej kadry USA, gdzie powołani zostali zdecydowanie słabsi Kenneth Faried – dunki, Mason Plumlee – Duke, Mike Krzyzewski, biały czy młody czterdziestoletni Michael Carter-Williams.

Przez chwilę byłem sfrustrowanyopowiada Favors o braku powołaniaale szybko mi przeszło. Wybrali gości, których chcieli. Jedyne co mogę zrobić to pracować jeszcze ciężej, rozwijać swoją grę i udowodnić swoją rację na parkiecie.

„Muszę pracować ciężej” – mantra powtarzana przez zawodników, w przypadku Favorsa z pewnością jak najbardziej prawdziwa, ale… nudna. Kibice mówią, że to chcą usłyszeć od zawodników, ale… w rzeczywistości nie chcą, liczą na coś ciekawszego. Był solidny do tego stopnia, że został pominięty przez kadrę USA. Spłycam.

Z drugiej strony jego stopniowy rozwój wskazywałby, że jest na drodze do powiedzmy top20 ligi, tylko… no właśnie czy aby na pewno? Wszystko robi jak należy i wydaje się, że w końcu musi zrobić ten jakościowy skok, ale co jeżeli to co obserwujemy teraz to miejsce, w którym się zatrzyma?

Moja teoria na temat Favorsa jest taka, że poniekąd oglądamy gościa, który ma bardziej defensywne predyspozycje, ale w pewnym momencie to mu nie wystarczyło. Naturalnie chciał czegoś więcej, chciał po prostu wygrywać mecze po ofensywnej stronie parkietu i on miał być tego centralnym punktem. Stąd kolejno poprawiał się w post, pracował nad jump-shotem, zwiększał zasięg by za jakiś czas prawdopodobnie dodać i trójkę do swojego arsenału. 

To powolny, czasami miałki proces, ale w pewnym momencie Favors powinien być zawodnikiem kompletnym. Innymi słowy, pracuje by zamienić się w lepszego Paula Millsapa. I w żadnym wypadku nie jest to zła rzecz.

Jednak wciąż będzie mu czegoś brakowało i jak się głębiej nad tym zastanowisz nie będziesz wiedział co to jest. Bo w końcu patrząc na Graham, Favorsa czy nawet Millsapa teoretycznie jest to kompletny pakiet.

Może tej jednej elitarnej cechy?

Albo to trochę jak niedziałająca żaróweczka w lampkach bożonarodzeniowych czy jeden niepasujący ciuch na ślicznej dziewczynie - po prostu tam jest, bo gdzieś coś poszło nie tak. Małe rzeczy, które nawet nie zdajesz sobie sprawy, że przeszkadzają. 

Ale przeszkadzają. Może to właśnie to?

A może po prostu żadne z nich nigdy nie było tak dobre?

Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku tego wszystkiego. Ale wiecie co? Nie obchodzi mnie to. Jak lubię oglądać filmy z Heather Graham, tak samo lubię patrzeć na balet Derricka Favorsa. A że prawdopodobnie nigdy nie spełnią swojego potencjału? Cóż, bywa.

wtorek, 17 listopada 2015

Plusy i minusy NBA (2) - Luka w procesie Sixers

Jak bardzo jestem zainteresowany samym procesem i tym czy uda się Samowi Hinkiemu przenieść Dolinę Krzemową do NBA, tak samo jestem zdegustowany kolejnymi porażkami Sixers. 

Wiem, obie te sprawy są ze sobą nierozłączne, ale mam wrażenie, że gdzieś po drodze zapominany jest czynnik ludzki. Nie chodzi mi nawet o kolejne przegrane, one są wpisane w część tankowania, ale o to, że zarząd Sixers nie zapewnia tym młodym chłopakom odpowiednich warunków do rozwoju. Seryjne porażki odbierają chęć walki na parkiecie w kolejnych meczach, niszczą morale, wchodzą do głowy – to się zapamiętuje. Mam pretensje do Sama Hinkiego – przeczytasz o tym po raz 18737 – że nie ściągnął do drużyny jakiegoś weterana.

Młodzi zawodnicy zbierają doświadczenie grając mecze o coś i słuchając rad lepszych od siebie zawodników - takich którzy w tej lidze coś znaczyli, coś widzieli, coś wygrali. I wprawdzie jest to klisza, jednak słuchając wypowiedzi starszych zawodników - od kogo się uczyli, kto im pomagał w pierwszych latach gry – ci niemal zawsze wspominali o wpływie jakiegoś weterana. Spójrz teraz na Karla Townsa, Andrew Wigginsa i Kevina Garnetta czy pozostałych weteranów Timberwolves i widzisz podczas meczów ich wpływ na młodych graczy. Czytasz o tym jak pomagają, udzielają rad, zostają po treningach. Robią to, bo zależy im na rozwoju tych zawodników. Wiedzą też, że w początkowych latach ich kariery ktoś w podobny sposób także im pomógł.  

W Sixers tego nie ma. Ich najlepszym graczem już na starcie kariery musi być albo Jahlil Okafor albo drugoroczniak Nerlens Noel. Od początku to oni muszą ciągnąć tę losową zbieraninę Sixers w górę. I patrząc na mowę ciała Okafora, mógłbym dostrzec że powoli ma dość organizacji. Dla niego jest to jak pójście na maraton filmów z Batmanem, tylko by trafić na seans „Batman i Robin”.

Oczywiście, posiadanie takich doświadczonych graczy jak Kevin Garnett, Tim Duncan czy Dwyane Wade to niewyobrażalny luksus, którego nie kupisz. Ale wpływ tych słabszych doświadczonych graczy jak np. Andre Miller, Tayshaun Prince czy Mike Miller byłby wskazany. Inną sprawą pozostaje to czy któryś z tych graczy chciałby w ogóle mieszać się w organizację Sixers, jednak tutaj rolą GM-a jest by takiego zawodnika ściągnąć. O to mam żal do Hinkiego, bo pod tym względem nie ułatwił debiutantom asymilacji z ligą.

Jak mówi Jay-Z – on to the next one.

Carlisle i Mavs znowu to robią
Tuż przed startem sezonu napisałem, że jeżeli coś trzyma mnie przy nieskreśleniu Mavs z playoffów, to zdecydowanie jest to Rick Carlisle. Coach Dallas to taki trenerski odpowiednik Harveya Spectera z serialu „Suits” - zawsze znajdzie drogę do zwycięstwa. Nie wiem jak, ale ten znowu to robi. Wyciska ze swoich zawodników maksimum i Dallas wygląda jak przyzwoita drużyna.

Dirk wciąż ma momenty i karci przeciwników za 3, Wes Matthews daje świetny hustle w obronie i trójkę z dystansu, Chandler Parsons będzie w systemie Carlisle’a lepszym zawodnikiem niż faktycznie jest, Zaza Pachulia gra po cichu niezły sezon i nawet Deron Williams nie jest tak bezużyteczny jak bywał na Brooklynie. Dorzuć do tego korpus Raymonda Feltona, zaskakującego Dwighta Powella i produktywnych rezerwowych, o których nie wspomniałem i mamy drużynę, która znowu będzie fun-to-watch.

Prawdopodobnie nie uda się odtworzyć tej ofensywy z czasów pre-Rondo, ale możemy sobie momentami przypomnieć dlaczego na Mavs tak dobrze się patrzyło. Wraz ze stabilizacją minut Matthewsa/ Parsonsa i kolejnymi wymianami będzie jeszcze lepiej. Wprawdzie w żadnym wypadku nie postawimy ich w gronie kontenderów, ale nie spodziewałem się że będzie aż tak dobrze.

Rick Carlisle to pieprzony Jedi.

Ambiwalentny debiutant Jazz
Rookie Trey Lyles na uniwersytecie Kentucky grał jako niski skrzydłowy, ale już po wejściu do NBA Jazz wystawiają go na jego nominalnej pozycji silnego skrzydłowego, ewentualnie jako niskiego centra. Lyles póki co zderzył się lekko ze ścianą, rzuca marne 26,9% z gry, jego net rating to -30 i niczym nie imponuje. Ale w przypadku Lylesa interesuje mnie jedna rzecz, którą kupi sobie czas w NBA – czy będzie w stanie rzucać za trzy na przyzwoitym %. Póki co jest 1/5, w NCAA był 4/29, ale jego shot-release nie jest zły. Rozchodzi się głównie o to czy będzie w stanie grać takie akcje pick n’pop jak tutaj.

Jeżeli tak to byłby dobrą opcją z ławki dla Jazz, którzy trochę-mniej-desperacko-niż-myślałem potrzebują spacingu. Jestem ciekaw.

Niania Bjelica jako small-ballowy center
Zabawne, że taki dinozaur jak Sam Mitchell kończył mecz z Pacers takim teoretycznie nowoczesnym line-upem jak small-ball z Bjelicą na centrze. W ten sposób Timberwolves grali 6,9 minuty w 4 kwarcie i byli +6. Ostatecznie między innymi to ustawienie było jedną z przyczyn ich porażki w końcówce – brak obrony kosza, ale dzięki temu też odrobili straty - w ataku Timbos sprawiali mnóstwo problemów. Tak jak tutaj, gdy defensywa Pacers całkowicie się pogubiła i nie wiedziała kogo kryć, zostawiając niepilnowanego na dystansie Bjelicę.

To właśnie ta zaleta small-ballu: jest dużo miejsca, każdy może trafić trójkę i wygląda to przyjemnie.

Choć nie jestem fanem talentów trenerskich Mitchella, jego rotacji (vide 12 minut Andre Millera w 4q meczu z Pacers, brak KAT-a w końcówce tego spotkania czy krycie Curry’ego Andre Millerem) tak zdecydowanie należy go pochwalić, że stawia na Bjelicę. Kolejny element młodych Timbos. 

Pomyślałem też sobie, że może Scott Brooks byłby dobrym trenerem w Minnesocie? Jest niezłym coachem, wprowadzi cię na odpowiedni poziom i ma świetny kontakt z młodymi zawodnikami. Nie jestem tego całkowicie pewien, ale Brooks ma sens.

Hej, jestem niezłym zawodnikiem Langstona Gallowaya
Langston Galloway ma po cichu świetny sezon z ławki u Knicks. W 11 meczach, jego offensive rating to 132, net rating +27, do tego rzuca 55,6% (!) za trzy przy 3.3 próbach na mecz. Lubię takich graczy, którzy walczą w każdym posiadaniu, ale Galloway to póki co coś więcej niż czysty hustle – to może być bardzo dobry zadaniowiec. Fisher mu zaufał, kończy z nim spotkania na parkiecie i Galloway odpłaca mu się pracą po obu stronach boiska. I nawet jeżeli jego skuteczność z dystansu to fluke, to jest na tyle dobrym obrońcą, że gra nim się po prostu opłaca.

Gallowaya nie byłoby gdyby nie zeszło-sezonowe tankowanie Knicks, więc – hej – kolejny pozytyw obok Porzingisa. W Nowym Jorku jest coraz lepiej, dobrze się to ogląda.

Dziękuje za przeczytanie.

czwartek, 5 listopada 2015

Plusy i minusy NBA (1)

W tej kolumnie będę pisał o tym co mi się aktualnie podoba w NBA, a co nie. Chciałbym z tego zrobić regularną „rzecz” i mam nadzieję, że tak też będzie. W pierwszym wpisie skupiłem się, trochę przypadkowo, niemal wyłącznie na Wolves. Jest też króciutko o small-ballu. Zapraszam do lektury.

1. Combo Zach LaVine-Kevin Martin z ławki
Sam Mitchell widzi Tayshauna Prince’a w pierwszej piątce na pozycji niskiego skrzydłowego, przez co Andrew Wiggins gra jako rzucający obrońca. Trener Wolves postawił na doświadczenie weterana i lepszą obronę, ale to ustawienie sprawia, że Wilkom brakuje spacingu i rzutu za trzy. Dodatkowo Wiggins nie ma miejsca na swoją mocną grę w post, ale co gorsza Zach LaVine i Kevin Martin muszą grać razem z ławki. To jest złe z kilku powodów, po kolei:

-Zach LaVine to rzucający obrońca, nie rozgrywający. Nie posiada odpowiedniej wizji gry, jest zbyt elektryczny i przede wszystkim za często traci piłkę. Ma jednak potencjał by poprawić swoją trójkę i stać się co najmniej przyzwoitym strzelcem z dystansu. Ponadto dysponuje szybkim pierwszym krokiem, dzięki czemu z łatwością może dostawać się pod kosz. Łatwiej grałoby mu się wokół normalnego rozgrywającego, gdzie spadłaby z niego odpowiedzialność za prowadzenie ataku drużyny, z czym nawet wchodząc z ławki nie radzi sobie najlepiej. Mała próbka, po 3 meczach, ale Wolves z duetem LaVine-Rubio są +7, Martin-Rubio +4.3, a LaVine-Martin -8.3. Jest różnica.

-Kevin Martin to gracz jednowymiarowy i o ile w ataku zapewni ci punkty, tak w obronie jest całkowicie bezużyteczny. Po tej stronie parkietu nie wykazuje zainteresowania, gubi się i za bardzo polega na switchowaniu. Połącz go z innym minusowym obrońcą, LaVine'm i masz gotową katastrofę. LaVine popełnia błędy typowe dla młodych zawodników. Gubi się na zasłonach, brakuje mu nieco siły, ale jest szybki i powinien się jeszcze w tym aspekcie poprawić. U Martina ten statek dawno odpłynął. Na poniższym filmiku widać wymienione błędy - LaVine biega bez skutku między zawodnikami Blazers, natomiast Martin gubi swojego gościa - Crabbe’a - i po prostu przekazuje krycie LaVine’owi, co stawia go na straconej pozycji (do tego Mohammed przechodzi pod rzucającym). Wolves przez te błędy oddają Blazers czystą trójkę ze szczytu.

-Wolves o nic w tym sezonie prawdopodobnie nie walczą, dlatego też wydaje mi się, że młodzi goście powinni grać ze sobą jak najwięcej i zgrywać się. Czekam aż do rotacji przebije się Tyus Jones, bo to powinna być opcja z ławki dla Wolves na pozycji rozgrywającego. W Duke Jones pokazał, że dobrze kontroluje piłkę, potrafi grać w pick n’ rollach i przede wszystkim ma niezłą trójkę. Nie wiemy na ile to przełoży się na jego grę w NBA, ale jeżeli Wolves mają utalentowanego rozgrywającego, to warto go jak najszybciej wpasować do drugiego unitu. 

Przesunięcie Martina/ LaVine’a do pierwszej piątki za Prince’a ułatwiłoby zdobywanie punktów i zapewniło lepszy spacing. Nie jestem pewien czy wpuszczanie dwóch tak podobnych do siebie zawodników z ławki ma sens. Problem polega na tym, że gdyby Mitchell zdecydował się już na taki ruch, wtedy ktoś z grupy Martin/LaVine/Prince/Mohammed straciłby znacznie minuty, jako że Wolves grają teraz bez klasycznego PG z ławki i te minuty po prostu przypadają LaVine’owi.

2. Karl-Anthony Towns na tle innych wysokich
NBA idzie w kierunku coraz większej uniwersalności i w tę definicję wpasowuje się idealnie Karl-Anthony Towns. W pierwszych meczach możemy zauważyć jak dobry technicznie jest jego rzut i jak wiele potrafi w grze tyłem do kosza.

Wybór nr 1 w poprzednim drafcie to ciekawy eksperyment. Towns jest centrem, który może rozciągnąć grę i rzucić za 3 w ataku, ale chodzi przede wszystkim o defensywę. Tutaj ma możliwości atletyczne by stać się dobrym obrońcą obręczy, ale jest też na tyle szybki i zwinny by móc kryć wszystkie pięć pozycji. W meczu z Blazers mogliśmy zobaczyć namiastkę tych możliwości - switch w obronie na Damiana Lillarda, zakończony blokiem na rozgrywającym Blazers, blok w obronie, pierwsza trójka w ważnym momencie meczu czy kilka świetnych technicznie haków.

Porównując Townsa do pozostałych wysokich z draftu, to każdy z nich może robić niektóre rzeczy nawet lepiej niż Towns, ale żaden nie ma tego wszystkiego co Towns. Okafor ma pewnie lepszą grę w post, ale nie rozciągnie gry i jest dosyć wolny, przez co przy potencjalnych switchach zostanie skarcony. Willie Cauley-Stein jest chyba nawet szybszy od Townsa, ma świetny wyskok, może kryć wszystkie pięć pozycji i ma możliwości by stać się elitarnym obrońcą, ale brakuje mu ofensywnego szlifu. Tutaj nie jest nawet blisko tego co do zaoferowania ma KAT. Myles Turner ma świetny technicznie jumper, jest dobrym blokującym, ale brakuje mu jeszcze nieco siły by bronić na przeciętnym poziomie. Uwypuklił to Andre Drummond, który nie jest dobrym graczem w post, ale kilka razy po prostu wykorzystał swoją siłę przeciwko Turnerowi.

Czekam aż Towns będzie jeszcze bardziej wykorzystywany w ataku, bo tutaj jego potencjał zdaje się największy. Potrzebuje większej ilości posiadań na siebie i pewnie lepszego trenera, ale odświeżającym jest obserwować w końcu debiutantów, którzy już w pierwszych meczach robią różnicę.

3. Small-ball bez ruchu piłki

Wiele drużyn idzie za trendem i decyduje się na small-ball. Często przynosi to wymierne efekty, ale… Sukces Warriors polega nie tylko na posiadaniu świetnych strzelców z dystansu, ale też na kapitalnych podających. Nie chodzi o to, by wrzucić na parkiet 4 graczy mogących rzucić z dystansu. Ważne jest by poruszać piłką, wykorzystywać tunele i przestrzeń wykreowane dzięki posiadaniu właśnie zawodników o takim profilu. W pierwszych spotkaniach mogliśmy zauważyć kilka takich przykładów, gdzie przewaga small-ballu nie jest należycie wykorzystywana. Nie mówię tutaj np. o Jamesie Hardenie zamrażającym posiadanie na szczycie, bo z jego umiejętnościami 1v1 to jest zrozumiałe. Chodzi mi o takie posiadania gdzie np. Marcus Morris oddaje długą trójkę bez ruchu piłki czy Patrick Beverley stoi w rogu, czeka do końca czasu na akcję i rzuca cegłę za 3. 

Nie róbcie tego, nie na tym polega small-ball. 

Dziękuje za przeczytanie.