środa, 22 lutego 2017

Lot nad kukułczym gniazdem

„Pacjenci pogrążeni w letargu. Dokładnie zaplanowany i wyegzekwowany rozkład codziennych zajęć. W tle kojąca muzyka klasyczna. Nagle do tego spokojnego świata wkracza symulujący chorobę psychiczną kryminalista. Zaczyna burzyć porządek szpitalnej struktury, a jednocześnie budzić pozostałych pacjentów z uśpienia. Uśpienia wywołanego po części przez leki, ale chyba w większym stopniu przez monotonię i wygodę życia za murami szpitala psychiatrycznego” – to fragment z tekstu Jana Maciejewskiego z 5. tegorocznego numeru „Plus Minus”, opisujący pokrótce znakomity film „Lot nad kukułczym gniazdem”.
Ten opis poniekąd skojarzył mi się ze sposobem myślenia Sacramento Kings – koszykarskim wariatkowem (pomijając, że kukułki nie zakładają gniazd, a pojedynczo podrzucają je innym ptakom, co w przypadku tytułu może oznaczać coś nieistniejącego, przez co niemożliwego, to angielskie Cuckoo znaczy również wariat), całkowicie odciętym od tego „normalnego” świata NBA. Organizacja zupełnie inna, zamknięta, nie zdająca sobie sprawy z własnej śmieszności, prowadzona przez człowieka, żyjącego w bańce – Vivka Ranadive – do którego sygnały o własnej pokraczności nie dochodzą: „Mimo tylu błędów, mógłbyś pomyśleć, że zaufa grupie ludzi koszykarsko mądrzejszych – bynajmniej, ten ufa tylko sobie” – stwierdziło o właścicielu Kings dobrze poinformowane źródło w tekście Kevina Arnovitza.
Maciejewski napisał, że szpital psychiatryczny w filmie Milosa Formana to „odpowiedź na fakt, że nie potrafimy zaakceptować i wyciągnąć konsekwencji z własnej nieracjonalności z szaleństwa, które tkwi w każdym z nas”. Kings poszli o krok dalej: w swoim szaleństwie całkowicie się zatracili. Nie jestem zły, że 9. ekipa konferencji zachodniej wymieniła Boogiego Cousinsa: jestem zły, że Sacramento zrobiło ze mnie – i osób, które do koszykówki podchodzą mniej lub bardziej pragmatycznie – głupka.
W dalszej części tekstu „Wszyscy jesteśmy wariatami”, Maciejewski przywołuje dwa nurty filozoficzne, które na przestrzeni lat zupełnie się ze sobą wykluczały. Oświecenie, którego głównym myślicielem był Immanuel Kant, gdzie „człowiek jest wolny i autentyczny jedynie wtedy, kiedy podlega prawu – uniwersalnym zasadom postępowania, które sam sobie narzuca. Cała naturalna, przyrodnicza sfera ludzkiej osobowości (popędowość, lęk, ambicję, wszystko co burzy porządek naszego życia, wtrąca nas z powrotem do stanu natury) jest czymś niższym, gorszym, co powinno zostać poddane kontroli czystego rozumu. Dojrzałość ma polegać na tym, że tłumimy całą nieracjonalną stronę naszej osobowości”.
W sporcie przykładem powyższej racjonalności wydają się np. Boston Celtics (zniwelowanie ryzyka u Danny’ego Ainge’a poprzez potencjalne wymiany, wręcz skąpstwo, przy negocjacjach z innymi klubami, które może doprowadzić do tego, że klub będzie wszędzie i nigdzie) lub piłkarski Arsenal (tkwimy z Arsene’em Wengerem, bo wiemy czego się po nim spodziewać – lepiej może nie być, ale Francuz zapewnia przynajmniej stabilność. A co jeżeli bez niego będzie lepiej? Tylko zawsze może być gorzej, a poskromienie ciekawości ze strony właścicieli powoduje, że klub stoi poniekąd w miejscu, i gra trochę jeden i ten sam sezon, co jest ceną bezpieczeństwa).
Po drugiej stronie stoi psychoanaliza Zygmunta Freuda, gdzie „nieświadome pragnienia zostały uznane za źródło naszej kreatywności i intensywności wszystkich procesów psychicznych. Tam, gdzie oświecenie widziało błąd i zakłócenie, psychoanaliza zaczęła dostrzegać główną siłę napędową naszego życia. To nocny, mroczny, nieświadomy aspekt ludzkiej natury miał tworzyć i określać życie. Nieświadomość okazała się siłą, której intelekt nie jest w stanie zanegować ani poskromić”.
I to jest miejsce, w którym znajdują się – a nawet dalej – Kings: instynkt, emocje, impulsy, brak realnego planu zdają się kierować procesem myślowym Vivka. Fiksacja właściciela drużyny ze stolicy Kalifornii na punkcie Buddy’ego Hielda sprawiła, że Sacramento zgodziło się na odejście swojego najważniejszego gracza za grupę wypierdków, kilogram gruszek i pół paczki Skittlesów.
Przyjmijmy, że w wymianie zawodnika z top-10 NBA chcesz dostać koszykarza ukształtowanego (Evans, choć solidny, to w tym wypadku jest zapychaczem kontraktu, Galloway tylko porządnym zadaniowcem), talent (Buddy) i dobre wybory w drafcie (jakim cudem Vlade Divac nie wynegocjował chociaż wyboru Pelicans bez protekcji, ten pick przecież pójdzie w okolicy 10.- 15. miejsca?) Jaki jest plan Kings na najbliższe lata ?
Odkąd w klubie pojawił się Boogie, Sacramento próbowało budować zespół na już, byle tylko awansować do play-offów z 8. pozycji. Każdy ruch, który wykonywali był pomyślany właśnie pod ten cel. I teraz spójrzcie, Kings zrobili zupełnie coś innego, zaprzeczyli wszystkiemu co do tej pory robili.
Nie chodzi do końca o to, że wejście w przebudowę jest złym rozwiązaniem, tylko w przypadku Sacramento nie ma ono do końca podstaw racji bytu. Zapomnijmy na chwilę o złych wyborach w kolejnych draftach Kings – rzecz w tym, że zespół Vivka nie jest w dużej mierze zależny od siebie. Sactown w tym sezonie musi być w dziesiątce najgorszych drużyn, jeżeli nie - oddaje pick do Chicago Bulls. Dodajmy do tego, że nawet jeżeli warunek zostanie spełniony, to Sixers mają możliwość zamiany wyboru z Kings, o ile ten będzie dla nich bardziej korzystny – wszystko przez tragiczną w skutkach wymianę na wyczyszczenie cap-space’u z 2015 roku. Sacramento posiada swój wybór w przyszłym roku, lecz traci już go w 2019 roku, właśnie na rzecz Sixers.
Vivek na tyle głęboko wierzy w Buddy’ego Hielda, że liczy jakoby ten miał stać się osobą, na której można oprzeć swoją drużynę. Nie można. To nie ta półka w grze na piłce, warunkach fizycznych, kreowaniu i stabilności rzutowej. Do tego jest grupka raczkujących graczy, z ograniczonym sufitem: Willie-Cauley Stein, Skal Labbisere, Georgios Papagiannis, Malachi Richardson – nie wiadomo, czy poza WCS, któryś z nich stanie się wartościowym ligowcem. Ba, nie wiadomo, jaka przyszłość czeka Buddy’ego i czy będzie kimś więcej – o ile – niż solidnym starterem. Ma już 23 lata, a w swoim pierwszym roku jeszcze nie pokazał czegoś, co sprawiłoby, że można by było zaufać mu w przyszłości z powierzeniem ważnej funkcji w zespole. Kultura organizacji ma znaczenie przy młodych zawodnikach, co w przypadku Kings poniekąd jest jedynie oksymoronem: inaczej gracz A rozwinie się – skrajny przykład – w San Antonio Spurs, a inaczej właśnie w Sacramento. Kolejni koszykarze nie przedostają się przez sitko tak złej organizacji i są po prostu z niej wypluwani - tyle, że straconego czasu już się nie odzyska.
Ta wymiana – niespodziewana – dla Pelicans była po prostu „no-brainerem”, nie dało się przejść obok niej obojętnie, bo takie okazje nie powinny zdarzać się nigdy. Jak pisał Maciejewski: „chodzi o to, żeby odnaleźć rozum w szaleństwie”. Vivkowi zabrakło rozumu w swoim szaleństwie. Została tylko destrukcja i spalona ziemia.

niedziela, 12 lutego 2017

Yogi Ferrell: Lutowa Esencja Koszykówki

Długość sezonu NBA sprawia, że oglądanie kolejnych meczów koszykówki może stać się trudne. W pewnym momencie dochodzimy do momentu, gdzie tak naprawdę widzieliśmy już wszystko: znamy przekrój drużyn, wiemy jak grają i czego się po nich spodziewać. Dlatego tak fajne są niespodziewane historie zespołów (Miami Heat), czy poszczególnych zawodników, którzy znienacka zaznaczają swoją obecność w lidze.
To właśnie te nowe rzeczy powodują, że dalsze obserwowanie NBA ponownie sprawia tak po ludzku frajdę. Taką narracją dla mnie w trwających rozgrywkach na tym etapie jest Yogi Ferrell, który na dziesięciodniowym kontrakcie stał się jedną z największych niespodzianek. Mój rówieśnik młodszy o równy miesiąc, ze względu na zbitą, niską posturę pośród gigantów, przypominający z wyglądu bardziej najmniejszego z Gumisiów (Kabiego, jak podpowiedział Google), aniżeli przydomkowego misia Yogi (tak nazwała go mama w dzieciństwie, bo za dużo jadł) pomógł Dallas Mavericks wygrać 6 z ostatnich 8 meczów.
Być może, podopieczni Ricka Carlisle’a powinni skupić się w tym sezonie na zgarnięciu jak najwyższego wyboru w drafcie – tutaj jednak wiąże się pewna historia: m.in. tak szeroki dostęp do treści wyssał z nas pewne emocje i do pewnych decyzji podchodzimy bardziej pragmatycznie, a mniej po prostu jako zwykli kibice.
Z perspektywy monitora możemy ocenić, co dla danej drużyny mogłoby być najlepsze i wiemy, że w szerszej perspektywie dla Dallas korzystniej byłoby skupić się na dodaniu potencjalnej gwiazdy poprzez draft, tylko cholera! Jaką przyjemność przynosi oglądanie zespołu, który na przekór losowi wygrywa kolejne spotkania, z przeżywającym jeszcze jedną wiosnę Dirkiem, pokazującym potencjał nawet na All-Stara Harrisona Barnesa i zadaniowcami, którzy – klisza – w każdym meczu pokazują charakter i grają z wyróżniającym zaangażowaniem (spora przewaga w styczniu/ lutym).
Mavs są trochę jak stare filmy Woody’ego Allena (piszę stare, bo widziałem 18 jego filmów – „najmłodszy” z 2001 roku, ranking filmów Allena: 1. Hannah i jej siostry, 2. Annie Hall, 3. Śpioch, 4. Zelig, 5. Bierz forsę i w nogi), gdzie scenariusz opiera się na zdradzie męża, który przekonuje swoją nową kochankę, że wkrótce odejdzie od żony: „rozmawiałem z adwokatem, za tydzień składam papiery o rozwód”, a i tak po tygodniu, miesiącu, roku wraca do małżonki (rutyny, sprawdzonych rzeczy), próbując jeszcze raz naprawić swój związek. Chce wprowadzić zmiany w swoim życiu, ale koniec końców z różnych przyczyn z nich rezygnuje. Podobnie jest z Dallas, którzy być może chcieliby dodać do drużyny młodą gwiazdę poprzez draft, wiedzą przecież, że organizacja po Dirku też będzie musiała jakoś funkcjonować, ale ostatecznie i tak próbują z różnym skutkiem wygrywać jak najwięcej meczów, i spróbować, jeszcze raz, namieszać w play-offach. Wychodzą z założenia „może tym razem będzie inaczej”, i żyjąc wspomnieniami, ten ostatni raz, chcą zapewnić sobie szansę, mimo, że końcowy efekt jest zapewne znany. Z perspektywy analityki to złe podejście, ale jako zwykli kibice, czy nie możemy po prostu cieszyć się czystą esencją gry?
Historia Yogiego może być w gruncie rzeczy tylko styczniowo-lutowym przebłyskiem. 183 centymetrowy rozgrywający nie ma do końca warunków by być plusowym obrońcą, bo troszeczkę brakuje mu wzrostu, tak by ludzie nie rzucali mu przez ręce. Dallas z Yogim tracą na parkiecie 108 punktów na 100 posiadań, bez niego najlepsze 95,6. Ten jest jednak zadziornym, cały czas zaangażowanym zawodnikiem, który pomimo swoich braków fizycznych, robi wszystko, by nie zgubić atakującego i jak najbardziej utrudnić mu życie. To są małe rzeczy, takie jak np. statystyka „deflections”, w której Yogi z wynikiem 2,9 jest najlepszy spośród całej drużyny.
W ataku gra mądrze, pod drużynę i mimo fizycznych niedociągnięć pokazuje sporą różnorodność. Jego zachowania na parkiecie są podyktowane obroną rywala i tutaj wychodzi właśnie czytanie gry oraz spokój (4 lata na uniwersytecie robią swoje).
Spójrz jak z głową w górze Yogi patrzy na to co robi obrona wokół – widzi kątem oka, że Evan Turner wyszedł delikatnie do pomocy, przez co odpuścił Barnesa i ten na moment stał się wolny – tam idzie podanie.
Yogi potrafi trafić trójkę – 46,3% - szczególnie, gdy defensywa przeciwnika zostawia mu miejsce w pick and rollu, kryjący zgubi się na zasłonie, a wysoki pozostaje głębiej. Nieco gorzej radzi sobie z agresywniejszą obroną, gdy wysoki potraktuje Yogiego jak dobrego strzelca i zdecyduje się na zamknięcie rzutu za 3 poprzez wyjście („hedge”), czy założenie pułapki. Rozgrywający Mavs nie podpala się w takich sytuacjach i zdarza się, że podaniem tworzy przewagę 4vs3, a jeżeli nie to zwyczajnie wraca do punktu wyjścia i rozpoczyna akcję na nowo. Ma także szybki pierwszy krok, którym udaje mu się mijać mniej zwinnych obrońców, szczególnie przy zmianach krycia, gdy rywal musi wybrać, czy zostać i bronić kosza, czy wyjść na półdystans i utrudnić potencjalny rzut, ale odpuścić wjazd pod obręcz.
Rick Carlisle to także jeden z tych trenerów, który jak mało kto potrafi pomóc swoim zawodnikom mądrymi zagrywkami. To jedna z nich – i widziałeś ją tysiące razy, tylko w zestawie z innym rozgrywającym – gdzie Dirk po koszyczku i natychmiastowym postawieniu zasłony oddaje piłkę Yogiemu na łatwy wjazd do kosza.
Mavs próbowali również typowej podwójnej zasłony dla rozgrywającego (w stylu Rockets, pisałem o tym tutaj i tutaj <punkt o Gordonie>), gdzie jeden z zawodników robi pop na linię za 3 (Dirk), a drugi atakuje obręcz (Dwight Powell, czerwona strzałka).
W tym wypadku akcja skończyła się stratą, głównie dlatego, że Dirk zdecydował się nie rozciągać na trójkę, a daleki półdystans – Yogi posyła back-pass za Niemca, spodziewając się, że ten będzie krok wstecz.
Jest mnóstwo akcji, które chciałbym pokazać z wykorzystaniem drobnego rozgrywającego, ale te wydały mi się najciekawsze – starałem się też wstawiać je na bieżąco na Twittera. Urzekło mnie wejście Yogiego, który przypomina, dlaczego warto oglądać NBA także w lutym i pomaga wyjść z trybu „autopilota”. Mam nadzieję, że wbrew przeciwnościom, ugruntuje swoją pozycję w lidze i przy powrotach po kontuzjach pozostałych kolegów z drużyny, nadal znajdzie się dla niego miejsce w rotacji Carlisle’a. Bo jeżeli ten sezon i tak w przypadku Mavs z analitycznego punktu widzenia nie ma specjalnie sensu, to, jako kibic koszykówki, proszę o fun.