piątek, 16 grudnia 2016

Plusy i Minusy (4) - Łabędzi śpiew Ricky'ego Rubio?

Główna część jest o przyszłości Ricky’ego Rubio. Podzieliłem tekst na dwie formy – ogólną i analityczną. Dalej standardowe plusy i w zasadzie plusy, w których pojawiają się Eric Gordon jako najlepszy rezerwowy tego sezonu, spodenki Jaylena Browna, które są RZECZĄ i cameo Justina Andersona. Miłego czytania.
Po meczu, w którym Wolves oberwali 27-punktowym blow-outem od Pistons, Ricky Rubio nie krył swojej frustracji: - Możemy akceptować pojedyncze błędy, czy nietrafione rzuty, ale gra bez serca i chęci jest niedopuszczalna. Nasza sytuacja jest okropna.
To nie był pierwszy raz w tym sezonie, gdy hiszpański rozgrywający otwarcie skrytykował kolegów z zespołu: – To najlepsza drużyna, w której występowałem, dlatego jestem wściekły na myśl, że marnujemy czas. Nie wyciągamy wniosków. Pora na zmiany – mówił Rubio po kolejnym wypuszczonym przez Wolves wysokim prowadzeniu, pokazując swoje zniecierpliwienie. Po porażce z Szerszeniami Wilczki miały bilans 3-7 i początek rozgrywek jasno dał sygnał, że wygórowane przedsezonowe oczekiwania, zapowiedź walki o play-offy, raczej należy szybko przełożyć na kolejny rok. Woody Allen powiedział kiedyś, że „jeśli chcesz rozśmieszyć Boga, opowiedz mu o swoich planach na przyszłość” i ponownie okazuje się, że 12-letnia banicja od play-offów dla Minnesoty przedłuży się o co najmniej jeszcze jeden sezon.
Trudno być w zespole, który nieustannie przegrywa, a swój sezon kończy zanim tak naprawdę na dobre się nie zacznie. – Wciąż mam nadzieję, że w końcu uda się nam awansować do play-offów, ale z każdym rokiem jest coraz ciężej pozbierać się psychicznie po kolejnych niepowodzeniach – wspominał latem dla hiszpańskich mediów Rubio. 26-letni rozgrywający wierzył, że nadchodzące rozgrywki będą przełomowe. Miał jednak przygotowany scenariusz na wypadek, gdyby Minnesota skończyła jak zwykle: - Następny sezon będzie dla mnie kluczowy. Jestem w NBA od 2011 roku, a sześć lat bez play-offów to byłby stanowczo za długi czas. Będę musiał zacząć myśleć o drużynach, które kwalifikują się dalej, czy nawet wygrywają Finały – zakończył zawodnik Wolves. Z tych słów mogłoby wynikać, że Rubio gra swój ostatni sezon w Minnesocie, ale czy rozwód Hiszpana z zespołem prowadzonym przez Toma Thibodeau nie wyszedłby z korzyścią dla obu stron?
Nie chodzi tylko o samo zmęczenie mentalne Rubio, ale przesiąknięcie złym, wiecznie o rok od bycia za rok obliczem Minnesoty. Istotna jest kultura organizacji. 26-latek jako najdłuższy stażem w klubie z północy USA (minus Nikola Peković...), mógł negatywne cechy danego środowiska zaabsorbować i do pewnego stopnia tak częste przegrywanie mogłoby zakorzenić się w samym Hiszpanie. Jako kontrprzykład można podać Memphis Grizzlies. Lata bojów w meczach na styku sprawiły, że Miśki niezależnie jak bardzo nie byłyby poobijane, zawsze znajdą drogę do zwycięstwa.
Z czasem trudno negatywne nawyki z siebie wyplenić, a zmiana klubu mogłaby pomóc w złapaniu świeżości, czy poszukaniu innego spojrzenia. Nie łatwo przecież uczyć się na nowo, popełniając wciąż te same błędy. Można by się byłoby nawet zastanowić, czy lek w pewnym momencie nie zaczął wywoływać choroby i nie mam na myśli w tym wypadku gry, a know-how w zamykaniu bliskich spotkań.
Pamiętam jak dwa sezony temu, w jednym z początkowych zwycięstw Wolves przeciwko Nets, Nikola Peković udzielał wywiadu i powiedział „musimy zapomnieć o zwycięstwie i skupić się na następnym meczu”. Siedzący obok niego Rubio, na słowa Serba odwrócił się do kamery ze zdziwioną miną. Błahostka, ale wtedy wydała mi się podejrzana. W NBA ciężko o inne nastawienie niż „day-to-day” – najbliższy mecz jest najważniejszy, szczególnie dla młodej drużyny próbującej wygrywać na błędach.
***
W obecnych rozgrywkach Rubio zaliczył regres – najmniej punktów, asyst, zbiórek, przechwytów w całej karierze i najniższy % trafianych rzutów za 3, co akurat w przypadku rozgrywającego Wilczków nie jest jakimś specjalnym wyznacznikiem. Jego rzut był i będzie problemem, co jest wpisanym utrudnieniem dla całej drużyny. Gdy Hiszpan nie operuje na piłce często ustawia się w rogach parkietu, funkcjonując jako teoretyczny spot-up shooter. Przez to, że trafia 23,9% za 3, przeciwnik może spokojnie zostawić 26-latka na dystansie i podwoić większe ofensywne zagrożenie jak LaVine, Wiggins, czy Towns. Rubio z rogów trafia lepsze 33,3% rzutów, co może być właśnie efektem odpuszczania w tych miejscach Hiszpana.
Gdy na bokach parkietu rozgrywający dostanie piłkę, można poniekąd dojść do wniosku, że Rubio pokazuje w pigułce to co w nim dobre i jednocześnie złe. Wciąż zdarza mu się ogromne zawahanie, gdy tylko ma rzucić – to niekoniecznie musi wynikać nawet z tego, że Hiszpan boi się oddać rzut, tylko wie, że są ku temu lepsze opcje w drużynie. Dlatego też piłka często wpada w ruch i przechodzi dalej, co prowadzi do, albo over-passingu i budowania akcji od nowa (o jedno podanie za dużo):
Albo do łatwych punktów z dobrej pozycji:
Rubio zawsze był trudnym do wkomponowania elementem w drużynie. Wprawdzie robi dużo dobrego, ale pewne umiejętności, przy większej liczbie zawodników także potrzebujących piłki, schodzą nieco na dalszy plan. Hiszpan jest świetnym podającym, potrafi dostarczyć piłkę dokładnie tam gdzie tego oczekujesz, ale bez niej w rękach, w ataku pozycyjnym będzie tylko jak wspomniałem spot-up shooterem bez rzutu i z za wolnym pierwszym krokiem, by funkcjonować jako ścinający.
Brnąc dalej, w pick and rollu na papierze potrafi zrobić fajne rzeczy – szczególnie, gdy broniący przejdzie mu pod zasłoną – ale inni wykonają je po prostu lepiej. Na piłce Rubio zdobywa 0.69 punktu na posiadanie, gdzie LaVine 0.95, Wiggins 0.81, a Kris Dunn 0.77 ppp.

Obronę 26-latka wskazywano jako jego atut – przechwyty – do tego stopnia, że miałem wrażenie, że zaczęła być przeceniana. Wydaje mi się, że akurat przy skali talentu rozgrywających, defensywa (nie elitarna) na tej pozycji rzadko robi aż taką różnicę. Głębia i umiejętności poszczególnych point-guardów w NBA sprawia, że powiedzenie „świetny atak bije dobrą obronę” ma większe sprawdzenie niż w innych miejscach parkietu. Rubio w tym sezonie oddaje 1.05 punktu na posiadanie w pick and rollu, co jest wynikiem słabym. Ale do pewnego stopnia może potwierdzać postawioną przeze mnie tezę – w lidze, która żyje z pick and rolli, a skala talentu rozgrywających tylko rośnie, przyzwoita obrona zostanie wypchnięta na rzecz ofensywnej magii.
Inna sprawa, do której nie przywiązywałbym aż tak dużej wagi (a może jednak?), to suche liczby, po których widać, że Minnesota lepiej się spisuje, gdy każdy ze starterów gra bez Rubio. Z czasem powinno być lepiej, szczególnie gdy Wilczki zaczną zaliczać progres w defensywie pod Thibsem. Bo choć pierwsza piątka Wolves na papierze wygląda co najmniej solidnie, to nadal ma ogrom problemów właśnie po bronionej stronie parkietu. Do tego dochodzą duże minuty starterów w ustawieniach przeciwko rezerwowym, skąd także może wynikać różnica w efektywności.
Ryzykownym rozwiązaniem, mogłoby być przesunięcie Rubio na ławkę i inne rozdzielenie minut wśród najważniejszych zawodników – tak, by jak najefektywniej wykorzystać umiejętności na piłce pozostałych graczy. Np. wprowadzić do pierwszej piątki chimerycznego Dunna (nie wiem, czemu Thibodeau przestał grać Tyusem Jonesem – był solidny, wbrew swoim wadom), by z ławki wpuszczać pewniejszego kreatora dla i tak przeciętnych rezerwowych. Celem byłby większy balans między siłą pierwszej, a drugiej piątki.
Kusi, by dać jeszcze chwilę na rozwój Rubio z trzonem Towns-LaVine-Wiggins, ale z biegiem sezonu któraś ze stron może stracić cierpliwość. Dla jednych może być za wcześnie, dla drugich za późno. W końcu, nikt nie chce wiecznie przegrywać.
Vintage Eric Gordon
Po prawie 1/3 sezonu regularnego Eric Gordon wygląda jak główny kandydat do nagrody dla najlepszego rezerwowego. 27-latek w dużej mierze odpowiada za świetny start Houston Rockets, którzy zaliczyli już ósme zwycięstwo z rzędu.
Drużyna z Teksasu niemal przez pełne 48 minut może trzymać na parkiecie dwóch ball-handlerów i to jest jedna z największych zmian w porównaniu do zeszłych rozgrywek. W poprzednim sezonie gra Rockets w dużej mierze siadała, gdy tylko na ławkę zmierzał James Harden, bo brakowało kogoś kto mógłby wykreować coś w ataku. Teraz jest inaczej, bo obowiązki Brody na czas jego odpoczynku przejmuje Gordon. I dzięki temu, Houston przez praktycznie cały mecz dysponuje co najmniej solidną piątką. Z Gordonem, a bez Hardena, Rockets zdobywają dobre 107.8 punktu na sto posiadań i tracą do przeżycia 104.4pkt/100pos. Jednak, gdy któregoś z guardów nie ma na parkiecie, jest klops.
27-latek może swobodnie przejmować grę, bo po części stał się takim zawodnikiem jakiego pamiętamy – wydaje się bardzo dawno – z Clippers. Gordon jest kimś więcej niż tylko strzelcem za 3 w układance Daryla Moreya. Przede wszystkim nie boi się agresywnie ścinać do kosza:
Czy kreować pod obręczą pozycji dla pozostałych zawodników:
W Houston, gdzie niemal wszyscy prócz centrów mają zielone światło by rzucać za 3 takie podania to złoto. Gdy tylko kozłujący (Harden/ Gordon) uwolni się po zasłonie na dobrą pozycję ma do wyboru strzelców na dystansie, którzy trafiają 40.4 (Anderson), 39.7 (Beverley), 38.5% (Ariza) za trzy. Do tego dochodzi ewentualne podanie do rolującego w stronę kosza Clinta Capeli, który tuż pod obręczą wykańcza 64.3% akcji. Harden i Gordon są w zasadzie definicją triple-threat (rzut-ścięcie-podanie), a pozostali zawodnicy sprawiają, że definicja wybierz swoją truciznę nabiera jeszcze bardziej na znaczeniu.
W tym wszystkim jest jeszcze przecież największy atut Gordona, czyli jego trójka. W obecnym sezonie, 27-latek trafia 43.5% rzutów za trzy, przy 8.2 oddawanych trójkach na mecz. To póki co, niemal elitarny poziom, bo dla porównania w sezonie 14/15, Stephen Curry, gdy wygrywał swoje pierwsze trofeum MVP, rzucał 8.1 trójki na spotkanie, trafiając 44.3% z nich. W przypadku Gordona, często to są trudne, dalekie rzuty, które wpadają. Po prostu. A gdy tylko przeciwnik postanowi zmienić krycie, no cóż, jest ugotowany. Jak w poniższej sytuacji, gdzie Rockets zagrali podobny double-screen jak dla Hardena – wysoki ścina do kosza, a strzelec wybiega na dystans.
Posiadanie w składzie takiego zawodnika jak Gordon to ogromny luksus, chociaż trudno się przed sezonem było spodziewać, że ten będzie aż tak dobry. Przy wspominaniu co dla Hardena zrobił Mike D’Antoni, warto mieć jeszcze na uwadze byłego gracza Pelicans. Parzy.
Spodenki Jaylena Browna
Debiutant Boston Celtics ma zaskakująco udane wejście do NBA – w ograniczonych minutach nieźle broni, potrafi trafić za 3, ściąć do kosza, czy oddać floatera przypominającego Statuę Wolności. Jednak największym hitem w przypadku Jaylena Browna są jego spodenki, nie wystające za kolana, w stylu lat 80.
Po cichu liczyłem, że skrzydłowy Celtów chce może przywrócić modę na tak krótkie spodenki, lecz jedynie twierdzi, że wybiera je ze względu na wygodę: - Dobrze na mnie pasują. Wydaje mi się, że wielu osobom się one podobają, lecz nie robię tego by się przypodobać. Nie staram się przywrócić krótkich spodenek do NBA, po prostu dobrze mi się w nich gra. Robię wszystko by czuć się jak najbardziej komfortowo na parkiecie, a to mi pomaga – jestem sobą – powiedział Brown.
Wspomniał jeszcze, że luźniejsze spodenki, ze względu na spływający pot przybierają na wadze – „mniejsze portki, mniejszy ciężar” – mówi pierwszoroczniak. Czysty pragmatyzm, bo jak dodał „przy dryblingu między nogami, piłka na dłuższych spodenkach czasem gdzieś się zawieruszała. Or whatever”.
Brown w dopasowanych porteczkach grał wszędzie z wyjątkiem jednego roku na uniwersytecie: - Prosiłem o nie, ale twierdzili, że nie mogą takich zamówić. Nie rozumiałem tego, więc byłem zły. Wcześniej wszędzie grałem w takich spodniach, dlatego, gdy pojawiła się ku temu okazja także w Bostonie musiałem z niej skorzystać.
Wyścig o nagrodę dla najlepszego debiutanta przez Joela Embiida jest może rozstrzygnięty, ale spodenki Jaylena Browna wciąż mogą ubiegać się o podium.
Ścinający Justin Anderson
Ława przysięgłych wciąż nie wydała werdyktu na temat Justina Andersona, który trafia 27.5% za trzy i w niecałe 20 minut zdobywa 8.1 punktu. Drugoroczniak Dallas Mavericks ma fragmenty, w których pokazuje, że ma potencjał na niezłego obrońcę, a jego brak rzutu może zostać zakryty wszelkimi ścięciami do kosza i dobrym prowadzeniem drużyny. Nie ukrywam, że żadnego klubu nie widziałem mniej w tym sezonie niż Mavs, Wizards i Pistons (po 2), ale podobało mi się jak wypracowana została pozycja dla Andersona, a później jak ją wykończył.

Gra inside-outside ze strony skrzydłowego Mavericks – zaczyna pod koszem, zbiega po piłkę na dystans i potem ścina. To jeden ze sposobów jak zaangażować w ofensywie zawodnika, który jest niewielkim zagrożeniem rzutowym. Dać mu piłkę przy ataku na kosz. Swoją drogą, Dallas może momentami grać losowymi ludźmi, ale to mądra drużyna, głównie ze względu na osobę trenera. Mavs wprawdzie mają drugą najgorszą efektywność w ataku, ale to nie jest tak, że jako zespół nie generują dobrych pozycji. Po prostu w Dallas panuje ogromny deficyt talentu.

środa, 7 grudnia 2016

Wiecznie Drugi

„Wygrywamy – na wszystkich prócz mnie spada splendor, przegrywamy – to moja wina. Nie potrafię tego zrozumieć” – chlipał spod ręcznika w jednej z szatni Staples Center Shawn Marion. Phoenix Suns dopiero co wygrali po dogrywce swój najważniejszy mecz sezonu – game 6 przeciwko Los Angeles Lakers i przedłużyli serię, w której przegrywali już 1:3, do jeszcze jednego starcia. Marion popisał się fantastycznym spotkaniem – zdobył 20 punktów, 12 razy zebrał piłkę, zanotował 4 asysty i 4 przechwyty na 0 strat. Był wszędzie. To przecież Matrix zaliczył wielką zbiórkę w ofensywie na osiem sekund przed końcem meczu po pudle Steve’a Nasha z rogu i odegrał do Tima Thomasa, którego rzut za trzy uratował sezon Suns i doprowadził do dogrywki. W defensywie robił wszystko – Marion musiał kryć szybszego Kobego Bryanta i silniejszego Lamara Odoma. Skrzydłowy Suns po zwycięstwie siedział jednak smutny. Sam, w kącie szatni, ze stopami w kubełku lodu, z ręcznikiem przykrytym na głowie.
„Trzeba to jasno powiedzieć o Stevie Nashu – sprawia, że wszyscy wokół stają się lepsi” – w pomeczowym komentarzu dla TNT zachwycał się formą Kanadyjczyka Charles Barkley. Program leciał na telewizorach szeroko dostępnych w szatni Staples Center. Mariona według niego samego znowu nikt nie zauważył. Nastrój swojego podopiecznego dostrzegł trener, Mike D’Antoni, i do jednego z dziennikarzy szepnął: „W pomeczowej relacji pamiętaj, by wspomnieć o Shawnie. Bez niego byśmy nie wygrali”.
Marion miał wyjątkowo delikatną psychikę, z którą sztaby kolejnych drużyn obchodziły się jak z przysłowiowym jajkiem. Pisał o tym Jack McCallum w książce „Seven seconds or less”: „Marion żył w nieustannym stanie lęku, w którym wszystko co zrobi jest ignorowane, krytykowane, prześladowane, czy odosobnione. Shawnowi wydawało się, że niezależnie jak bardzo by się nie starał, jak dobrze by nie zagrał i jakich statystyk, by nie wykręcał – punktów, zbiórek, przechwytów, bloków – i tak nie zostanie doceniony przez organizację i media, które gloryfikowały Nasha, a jako przyszłą gwiazdę drużyny wskazywały Amar’e Stoudemire’a”.  
Wspominał o tym Marion, który widział siebie jako równie ważną postać Suns jak dwie pozostałe gwiazdy. Otoczenie według Shawna postrzegało to zgoła inaczej: „W Phoenix wszyscy mówią tylko o tym co robią Steve, czy Amar’e. Ludzie zapominają, że musiałem dostosować swoją grę do różnych zawodników. Występowałem obok Jasona Kidda, czy Stephona Marbury’ego. Teraz mam obok siebie Steve’a. Każdy z nich gra inaczej. To wiązało się ze zmianą stylu gry. Musicie to docenić”. „Niezależnie w jakim systemie byśmy nie grali, Marion i tak się odnajdzie. Na tym polega jego piękno” – powtarzał Nash. Umiejętność wpasowania się w tłum – tak cenna dla trenerów, a często mało znacząca dla kibiców była błogosławieństwem i przekleństwem zarazem.
Marion występował w koszulce Suns od 1999 roku, ale zawsze wydawało mu się, że jest traktowany jako „jeden z wielu”, a nie czołowy zawodnik drużyny. A robił przecież to, czego nie chcieli wykonać inni. Dlatego bolało go, że nigdy nie stał się najważniejszym graczem w Phoenix. Pierw Jason Kidd był liderem drużyny, następnie Stephon Marbury, a jeszcze później przyszedł Steve Nash i to Kanadyjczyk przejął rolę numeru 1 Suns. „Odkąd jestem w Arizonie staram się zrobić z siebie twarz organizacji, na parkiecie, jak i poza nim” – wspominał Marion. Nie było to takie proste. Jak napisał McCallum „w Phoenix rola Hamleta zawsze była obsadzona, przez co Marion musiał zadowalać się grą jako Rosenkrantz lub Guildenstern”. Wiecznie drugi. Jak Adaś Miauczyński w „Nic śmiesznego”: „Całe życie drugi. Nawet jak gdzieś byłem pierwszy, to czułem się jak drugi, kurwa. W życiu wiecznym także drugi?”.
Matrix zwracał uwagę na drobne szczegóły, pozornie nie mające znaczenia dla większości zawodników NBA. Kojarzycie śmieszne zabawki przypominających koszykarzy z wielkimi dyndającymi głowami? Marion rzekomo był zły, gdy dowiedział się, że wśród sklepików z akcesoriami Suns, jego laleczka nie była zbyt popularna. Przyglądał się kolejnym komikom (osoby zabawiające tłum – nie wiem jak je nazwać), którzy występowali podczas przerw na meczach i jakie koszulki nosili. Próżno wśród nich było szukać takich z numerem „31”. Była dziewczyna Mariona, Erika Jones, powiedziała, że nigdy nie widziała, by jej chłopak podpisywał autograf, czy pozował do zdjęcia. Takie rzeczy brzmią trywialnie, ale do pewnego stopnia Marion mógł mieć rację. W sezonie 05/06 Stoudemire zagrał łącznie trzy mecze, a to w jego koszulkach zabawiali fanów kolejni figlarze. Co więcej, STAT w roboczych ciuchach zebrał więcej głosów wśród kibiców w wyborze zawodników do meczu gwiazd niż Marion. Matrixowi wydawało się, że świat nie traktuje go fair, a kolejne niewielkie szpile tylko pogłębiały niedowartościowanie skrzydłowego.
Marion był pewny swoich umiejętności i traktował siebie jako równie wartościowego członka drużyny, co Nash czy Stoudemire. Podobnie widział Matrixa jego agent, Dan Fegan, który w sezonie 05/06 starał się forsować kandydaturę swojego klienta w głosowaniu do nagrody MVP. Prosił o to D’Antoniego, który przez kilka tygodni wspominał w rozmowach o tym jak cenną postacią w drużynie jest Marion. „Shawn w chwili obecnej w żaden sposób nie odstaje od najlepszych koszykarzy” – przekonywał trener Suns. Nie udało się. Na 127 głosujących, tylko jeden umieścił Mariona w pierwszej piątce.
„Zdobywam średnio po 20 punktów na mecz, notuję po 10 zbiórek, a mam ledwo ponad 2 metry i ważę nieco powyżej 100 kg. Czy powinienem zaliczać tak dobre statystyki przy takich ograniczeniach?” – dziwił się Marion. „Jakim cudem nie otrzymuję takich pochwał jak Tim Duncan, czy Kevin Garnett. Przecież ledwo ważę 100 kg. Czy tego się powinno się oczekiwać od Shawna?” – pytał retorycznie Matrix.
W pewnym momencie, Marion ubzdurał sobie, że jest traktowany inaczej niż reszta drużyny, że to od niego zawsze wymaga się więcej. Po porażce w G2 finałów konferencji w 2006 roku przeciwko Dallas, cała szatnia siedziała cicho. Nie odzywał się nikt. Sytuacja wymagała wkroczenia lidera – kogoś kto krzyknie, pobudzi drużynę. W końcu odezwał się Nash, który zazwyczaj nie zabierał głosu: „Jesteśmy najgroźniejsi, gdy wprawiamy piłkę w ruch, rozciągamy grę. Wtedy trudno nas upilnować. Dallas nie jest dobrą drużyną w obronie, ale gdy uciekamy tylko do izolacji to taką się staje. Musimy wrócić do naszej tożsamości, nawet kiedy pojedyncze akcje nam nie wychodzą. Nie możemy zdobywać 36 punktów w drugich połowach – to nie nasz styl”. W sali dalej panowała cisza, ale kolejni zawodnicy przytakiwali – Nash miał rację, ówcześni Suns musieli być drużyną, która rozstrzela przeciwnika i zdobędzie od niego więcej punktów. Marion nadal się nie wypowiadał. Milczał i rozmyślał dlaczego Nash, mimo że zwracał się do grupy, mówił bezpośredniego do niego. Po kolejnym meczu tej serii, Matrix poszedł żalić się trenerowi, że nigdy nie warczy na innych, tylko na niego. „Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że nigdy nie krzyczę na Steve’a?” – zapytał D’Antoni. Za chwilę sam sobie odpowiedział: „Bo gdy wychodzą braki Steve’a, głównie w obronie, nie wynikają one z braku zaangażowania, tylko warunków fizycznych. Inni są po prostu od niego szybsi, czy silniejsi. A twoje błędy, Shawn, są efektem niewielkiego zaangażowania lub chęci”.
Czy Marion miał rację, przekonując, że jest traktowany nieuczciwie? „Cholera, robię rzeczy, których w NBA nikt nie jest w stanie wykonać. Muszę tym wzbudzać respekt wśród innych” – tłumaczył Marion. W dużym stopniu miał rację – mógł kryć niższych i szybszych od siebie zawodników, a także z powodzeniem bronić wyższych i silniejszych graczy. Być może, trafił do NBA o kilka lat za wcześnie – w czasach, gdy niskie ustawienia w lidze były ewenementem nie doceniano wszechstronności Mariona. W obecnej NBA, Matrix mógłby stać się jednym z najbardziej wartościowych graczy – bardziej wyskokową wersją Draymonda Greena, choć bez umiejętności wyprowadzania piłki (i kopania) która sprawia, że zawodnik Golden State Warriors jest tak cenny. Gdy niemal każda drużyna szuka graczy gotowych bronić kilka pozycji, multipozycjoność Mariona byłaby nieoceniona. Na parkiecie robił niemal wszystko – kończył akcje w kontrach, zbierał, trafiał koślawe trójki, czy pakował piłkę z góry z wielką siłą. Nie uciekał od odpowiedzialności, zawsze był desygnowany do krycia największego zagrożenia przeciwnika. „Chcę by był wszystkim, by robił wszystko” – tłumaczył D’Antoni. „Nie zależy mi, by Marion krył przydzielonego mu zawodnika. Ma powstrzymać swojego gracza od zdobywania punktów” – dorzucał brat D’Antoniego, a zarazem jego asystent w Phoenix, Dan D’Antoni. Matrix żartował, że „jego kontrakt byłby wart obecnie 300 mln $”: „Na pewno byłbym bardziej doceniony. Miałem świetną karierę, ale teraz? Możliwości byłyby nieograniczone”.
Marion zawsze wspominał, że chodzi mu tylko i wyłącznie o docenienie: „Rozpoznawalność jest dla mnie ważna. Wydaje mi się, że zrobiłem w tym kierunku co trzeba, a z jakichś przyczyn, to nigdy nie nastąpiło”. Skrzydłowy zawsze musiał walczyć w ataku o przetrwanie. Ofensywa Suns, choć błyskotliwa i szybka, opierała się często na dwójkowej grze – prostym pick and rollu – Steve’a Nasha i Amar’e Stoudemire’a. „Nie mam przypisywanych zagrywek na siebie” – żalił się Marion. „Dlatego muszę o wszystko walczyć na parkiecie”. Dodawał: „Czasem muszę być dupkiem, by zgarnąć to co moje”. W swoim najlepszym sezonie 05/06 zdobywał średnio 21.8 punktu, 11.8 zbiórek, 2 przechwyty i 1.7 bloku. Trafiał 52.5% swoich rzutów. Inni gracze, którzy osiągali równie dobre statystyki? Hakeem Olajuwon pięciokrotnie, David Robinson raz i Elvin Hayes, również raz. Więc gdzie podziała się miłość? A może ciągłe niedocenianie było wymysłem Matrixa? „Steve Nash jest MVP ligi” – mówił Marion. „Ale ludzie powtarzają mi, że to ja jestem MVP drużyny”. „Gdy go nie ma na parkiecie wyglądamy jakbyśmy nagle stracili czterech zawodników” – dopowiadał D’Antoni. „Nie da się Mariona zastąpić. Bez niego staramy się tylko zakryć jak najwięcej luk”. W czasach swojego prime’u, Marion był atletyczną bombą, wulkanem energii. Stąd też ksywka Mariona – Matrix. Skrzydłowy Suns otrzymał to przezwisko od komentatora TNT, Kenny’ego Smitha, w swoim debiutanckim sezonie. Film „Matrix” wchodził wtedy do kin i cieszył się ogromną popularnością. Ksywka idealnie pasowała do gościa, który pojawiał się znikąd w środku akcji w efekciarski sposób, zupełnie jak na wielkim ekranie. „Shawn Marion bywa zmęczony. Ale Matrix? Nigdy!” – śmiał się po zwycięstwie przeciwko Clippers skrzydłowy Suns.
Na jednym z meczów przeciwko Lakers pojawił się aktor znany m.in. z „Pasji”, czy „Hrabiego Monte Christo” – Jim Caviezel. „Hej, znam cię” – powiedział nieśmiało Marion. „Jestem aktorem” – odpowiedział koszykarzowi Caviezel. Uśmiechnięty „Matrix” rzucił w stronę artysty: „Też jestem aktorem”. „Tak, dokładnie tak. Znany z Matrixa” – dopowiedział jeden z asystentów Suns, Marc Iavaroni. „Byłeś świetny” – zakończył rozmówkę Caviezel. McCallum, który jako obserwator spędził na ławce Suns cały sezon napisał, że „Marion to w gruncie rzeczy dobry człowiek, który powinien bardziej cieszyć się samą grą. Jednak zazdrość, która dokucza mu od czasu do czasu, wysysa z niego pozytywną energię”.
Być może Marionowi najzwyczajniej brakowało uwagi. W swoje dwudzieste ósme urodziny – wypadające między pierwszą rundą play-offów z Lakers, a półfinałami konferencji z Clippers – został zapytany, czy myślał o serii minionej, czy przyszłej. „Żadnej” – rzucił. „Myślałem o swoich urodzinach”.

piątek, 2 grudnia 2016

Najlepszy mecz sezonu. Sam Dekker!

Warriors - Rockets było najlepszym starciem tego sezonu do tej pory, więc jeżeli nie widziałeś meczu przerwij czytanie i włącz w wolnej chwili to widowisko, nie zawiedziesz się.
Sam Dekker zagrał tak dobrze przeciwko Warriors, że postanowiłem o tym napisać. Drugoroczniak miał kilka kluczowych akcji, które pozwoliły Rockets odnieść najbardziej spektakularne zwycięstwo w sezonie regularnym od… chyba bożonarodzeniowego meczu z San Antonio Spurs.
Choć tempo meczu było szalone, to Rockets na 100 posiadań generowali tylko 103,8 punktu. Ważną rolę w wygranej odegrała obrona, bo z drugiej strony Houston tracili 102,2 punktu na 100 posiadań – lepiej niż ich średnia (107.2/100). Rakietki mają w składzie kilku dobrych indywidualnie obrońców, nawet James Harden jak na siebie wygląda nie najgorzej – z pojedynczego vine’a można udowodnić każdą tezę. Defensywny Real Plus Minus (wpływ na defensywę danego zawodnika liczony na 100 posiadań) Brody wynosi -0.72. Dla porównania: DRPM Curry’ego -0.93, Westbrooka -1.11, Kyriego -2.02, a Lillarda -2,60. Ale do rzeczy.
Rockets wykorzystywali przez nieco ponad 8 minut ustawienie Harden-Gordon-Ariza-Dekker-Anderson, które było +8. Zdarzało się, że piłka – po zużyciu prawie całego czasu na akcję – nawet nie opuszczała dystansu. Wszystko odbywało się wzdłuż linii za 3 i to mogło Houston zgubić, szczególnie gdy w kluczowych momentach rzuty przestały wpadać. Rockets byli jak mem z Kermitem, gdzie rozsądek podpowiada „możemy rzucać także za 2, otworzyły się driving-lanes”, a podświadomość sugeruje „ciii, dalej bombardujemy rywala trójkami”.
Wspomniane ustawienie było o tyle zaskakujące, że Dekker funkcjonował jako swego rodzaju wolny strzelec i wcielił się w rolę Motrezla Harrella (także świetnego w tym meczu), zastawiając deskę, czy ścinając do kosza. Dekker miał absolutnie kluczową ofensywną zbiórkę na 1:30 do końca dogrywki, gdy zebrał piłkę i chwilę później odegrał na trójkę dla Erica Gordona.
Drugoroczniak miał łącznie 8 zbiórek, w tym 4 na deskach rywala (co jest trochę przekłamaniem, bo dwie były po pudłach z bliska w jednej akcji). Houston było blisko, by niebezpieczeństwo, które generuje swoim spacingiem wprowadziło ich w kłopoty. Czy Anderson wcześniej oddał dobry rzut? Dekker umiejętnie urwał się do obręczy, przez co był niepilnowany, ale tak grają Rockets – szczególnie w końcówkach, za wszelką cenę szukając trójek, co często odbija się czkawką na Rakietkach (22. miejsce w fg% w clutch). Obrona Warriors właśnie te rzuty chciała odcinać, podwajając strzelców, przez co drugoroczniak stał się wolny w tej akcji, a w dalszej perspektywie nie miał kto zastawić deski. Draymond Greena krył Andersona na dystansie i w rezultacie Klay Thompson musiał zostawić Gordona na linii za 3, by przepychać się o zbiórkę z Dekkerem. Na doskok do zawodnika Rockets było już za późno.
Reggie Miller krzyczał, by Houston szukało gry bliżej kosza i w tej kanonadzie trójek, Rockets kilka razy zaskoczyli w ten sposób Warriors. Bo jak wspominałem, driving-lanes często były wolne, wystarczyło – jak to prosto brzmi – w nie zagrać, poszukać ścinającego do kosza zawodnika. Tak jak tutaj, gdy Dekker wykorzystuje, że desygnowany mu Durant skupia swoją uwagę na Hardenie. Zobacz kto broni kosza w Warriors (rywal trafia 41,7%, gdy KD broni obręczy).

To jeszcze jedna sytuacja, gdzie przytomne ścięcie Dekkera pozwoliło Rockets na zdobycie punktów. Widać jak agresywnie Warriors doskakują do strzelców na dystansie, starają się ich natychmiastowo podwajać, ale ruchem piłki gości udało się znaleźć dobrą pozycję do rzutu. Warto zwrócić uwagę, że drugoroczniak był wolny już wcześniej, a nieustannie switchująca defensywa GSW doprowadziła do sytuacji, gdzie Curry kończy na Dekkerze.
Sam Dekker w systemie Mike’a D’Antoniego wygląda zaskakująco dobrze. W zeszłym sezonie zaliczył przecież łącznie 6 minut w NBA, w których miał zbiórkę i przechwyt. Teraz gra prawie po 18 minut – w ostatnich 2 meczach dostał 27 i 26 minut – i notuje średnio 6 punktów, 3.7 zbiórki, 1.1 asysty, trafiając 49,5% swoich rzutów i 42,5% za 3. Robi małe rzeczy, które podnoszą wartość zespołu, tak jak z Warriors, gdzie jego walka zaprocentowała w decydujących posiadaniach meczu. Będzie dobrym zadaniowcem, takim co trafi trójkę, zetnie do kosza, powalczy na tablicach, czy zapracuje w obronie. W Houston więcej nie potrzeba.