środa, 7 grudnia 2016

Wiecznie Drugi

„Wygrywamy – na wszystkich prócz mnie spada splendor, przegrywamy – to moja wina. Nie potrafię tego zrozumieć” – chlipał spod ręcznika w jednej z szatni Staples Center Shawn Marion. Phoenix Suns dopiero co wygrali po dogrywce swój najważniejszy mecz sezonu – game 6 przeciwko Los Angeles Lakers i przedłużyli serię, w której przegrywali już 1:3, do jeszcze jednego starcia. Marion popisał się fantastycznym spotkaniem – zdobył 20 punktów, 12 razy zebrał piłkę, zanotował 4 asysty i 4 przechwyty na 0 strat. Był wszędzie. To przecież Matrix zaliczył wielką zbiórkę w ofensywie na osiem sekund przed końcem meczu po pudle Steve’a Nasha z rogu i odegrał do Tima Thomasa, którego rzut za trzy uratował sezon Suns i doprowadził do dogrywki. W defensywie robił wszystko – Marion musiał kryć szybszego Kobego Bryanta i silniejszego Lamara Odoma. Skrzydłowy Suns po zwycięstwie siedział jednak smutny. Sam, w kącie szatni, ze stopami w kubełku lodu, z ręcznikiem przykrytym na głowie.
„Trzeba to jasno powiedzieć o Stevie Nashu – sprawia, że wszyscy wokół stają się lepsi” – w pomeczowym komentarzu dla TNT zachwycał się formą Kanadyjczyka Charles Barkley. Program leciał na telewizorach szeroko dostępnych w szatni Staples Center. Mariona według niego samego znowu nikt nie zauważył. Nastrój swojego podopiecznego dostrzegł trener, Mike D’Antoni, i do jednego z dziennikarzy szepnął: „W pomeczowej relacji pamiętaj, by wspomnieć o Shawnie. Bez niego byśmy nie wygrali”.
Marion miał wyjątkowo delikatną psychikę, z którą sztaby kolejnych drużyn obchodziły się jak z przysłowiowym jajkiem. Pisał o tym Jack McCallum w książce „Seven seconds or less”: „Marion żył w nieustannym stanie lęku, w którym wszystko co zrobi jest ignorowane, krytykowane, prześladowane, czy odosobnione. Shawnowi wydawało się, że niezależnie jak bardzo by się nie starał, jak dobrze by nie zagrał i jakich statystyk, by nie wykręcał – punktów, zbiórek, przechwytów, bloków – i tak nie zostanie doceniony przez organizację i media, które gloryfikowały Nasha, a jako przyszłą gwiazdę drużyny wskazywały Amar’e Stoudemire’a”.  
Wspominał o tym Marion, który widział siebie jako równie ważną postać Suns jak dwie pozostałe gwiazdy. Otoczenie według Shawna postrzegało to zgoła inaczej: „W Phoenix wszyscy mówią tylko o tym co robią Steve, czy Amar’e. Ludzie zapominają, że musiałem dostosować swoją grę do różnych zawodników. Występowałem obok Jasona Kidda, czy Stephona Marbury’ego. Teraz mam obok siebie Steve’a. Każdy z nich gra inaczej. To wiązało się ze zmianą stylu gry. Musicie to docenić”. „Niezależnie w jakim systemie byśmy nie grali, Marion i tak się odnajdzie. Na tym polega jego piękno” – powtarzał Nash. Umiejętność wpasowania się w tłum – tak cenna dla trenerów, a często mało znacząca dla kibiców była błogosławieństwem i przekleństwem zarazem.
Marion występował w koszulce Suns od 1999 roku, ale zawsze wydawało mu się, że jest traktowany jako „jeden z wielu”, a nie czołowy zawodnik drużyny. A robił przecież to, czego nie chcieli wykonać inni. Dlatego bolało go, że nigdy nie stał się najważniejszym graczem w Phoenix. Pierw Jason Kidd był liderem drużyny, następnie Stephon Marbury, a jeszcze później przyszedł Steve Nash i to Kanadyjczyk przejął rolę numeru 1 Suns. „Odkąd jestem w Arizonie staram się zrobić z siebie twarz organizacji, na parkiecie, jak i poza nim” – wspominał Marion. Nie było to takie proste. Jak napisał McCallum „w Phoenix rola Hamleta zawsze była obsadzona, przez co Marion musiał zadowalać się grą jako Rosenkrantz lub Guildenstern”. Wiecznie drugi. Jak Adaś Miauczyński w „Nic śmiesznego”: „Całe życie drugi. Nawet jak gdzieś byłem pierwszy, to czułem się jak drugi, kurwa. W życiu wiecznym także drugi?”.
Matrix zwracał uwagę na drobne szczegóły, pozornie nie mające znaczenia dla większości zawodników NBA. Kojarzycie śmieszne zabawki przypominających koszykarzy z wielkimi dyndającymi głowami? Marion rzekomo był zły, gdy dowiedział się, że wśród sklepików z akcesoriami Suns, jego laleczka nie była zbyt popularna. Przyglądał się kolejnym komikom (osoby zabawiające tłum – nie wiem jak je nazwać), którzy występowali podczas przerw na meczach i jakie koszulki nosili. Próżno wśród nich było szukać takich z numerem „31”. Była dziewczyna Mariona, Erika Jones, powiedziała, że nigdy nie widziała, by jej chłopak podpisywał autograf, czy pozował do zdjęcia. Takie rzeczy brzmią trywialnie, ale do pewnego stopnia Marion mógł mieć rację. W sezonie 05/06 Stoudemire zagrał łącznie trzy mecze, a to w jego koszulkach zabawiali fanów kolejni figlarze. Co więcej, STAT w roboczych ciuchach zebrał więcej głosów wśród kibiców w wyborze zawodników do meczu gwiazd niż Marion. Matrixowi wydawało się, że świat nie traktuje go fair, a kolejne niewielkie szpile tylko pogłębiały niedowartościowanie skrzydłowego.
Marion był pewny swoich umiejętności i traktował siebie jako równie wartościowego członka drużyny, co Nash czy Stoudemire. Podobnie widział Matrixa jego agent, Dan Fegan, który w sezonie 05/06 starał się forsować kandydaturę swojego klienta w głosowaniu do nagrody MVP. Prosił o to D’Antoniego, który przez kilka tygodni wspominał w rozmowach o tym jak cenną postacią w drużynie jest Marion. „Shawn w chwili obecnej w żaden sposób nie odstaje od najlepszych koszykarzy” – przekonywał trener Suns. Nie udało się. Na 127 głosujących, tylko jeden umieścił Mariona w pierwszej piątce.
„Zdobywam średnio po 20 punktów na mecz, notuję po 10 zbiórek, a mam ledwo ponad 2 metry i ważę nieco powyżej 100 kg. Czy powinienem zaliczać tak dobre statystyki przy takich ograniczeniach?” – dziwił się Marion. „Jakim cudem nie otrzymuję takich pochwał jak Tim Duncan, czy Kevin Garnett. Przecież ledwo ważę 100 kg. Czy tego się powinno się oczekiwać od Shawna?” – pytał retorycznie Matrix.
W pewnym momencie, Marion ubzdurał sobie, że jest traktowany inaczej niż reszta drużyny, że to od niego zawsze wymaga się więcej. Po porażce w G2 finałów konferencji w 2006 roku przeciwko Dallas, cała szatnia siedziała cicho. Nie odzywał się nikt. Sytuacja wymagała wkroczenia lidera – kogoś kto krzyknie, pobudzi drużynę. W końcu odezwał się Nash, który zazwyczaj nie zabierał głosu: „Jesteśmy najgroźniejsi, gdy wprawiamy piłkę w ruch, rozciągamy grę. Wtedy trudno nas upilnować. Dallas nie jest dobrą drużyną w obronie, ale gdy uciekamy tylko do izolacji to taką się staje. Musimy wrócić do naszej tożsamości, nawet kiedy pojedyncze akcje nam nie wychodzą. Nie możemy zdobywać 36 punktów w drugich połowach – to nie nasz styl”. W sali dalej panowała cisza, ale kolejni zawodnicy przytakiwali – Nash miał rację, ówcześni Suns musieli być drużyną, która rozstrzela przeciwnika i zdobędzie od niego więcej punktów. Marion nadal się nie wypowiadał. Milczał i rozmyślał dlaczego Nash, mimo że zwracał się do grupy, mówił bezpośredniego do niego. Po kolejnym meczu tej serii, Matrix poszedł żalić się trenerowi, że nigdy nie warczy na innych, tylko na niego. „Tak naprawdę chcesz powiedzieć, że nigdy nie krzyczę na Steve’a?” – zapytał D’Antoni. Za chwilę sam sobie odpowiedział: „Bo gdy wychodzą braki Steve’a, głównie w obronie, nie wynikają one z braku zaangażowania, tylko warunków fizycznych. Inni są po prostu od niego szybsi, czy silniejsi. A twoje błędy, Shawn, są efektem niewielkiego zaangażowania lub chęci”.
Czy Marion miał rację, przekonując, że jest traktowany nieuczciwie? „Cholera, robię rzeczy, których w NBA nikt nie jest w stanie wykonać. Muszę tym wzbudzać respekt wśród innych” – tłumaczył Marion. W dużym stopniu miał rację – mógł kryć niższych i szybszych od siebie zawodników, a także z powodzeniem bronić wyższych i silniejszych graczy. Być może, trafił do NBA o kilka lat za wcześnie – w czasach, gdy niskie ustawienia w lidze były ewenementem nie doceniano wszechstronności Mariona. W obecnej NBA, Matrix mógłby stać się jednym z najbardziej wartościowych graczy – bardziej wyskokową wersją Draymonda Greena, choć bez umiejętności wyprowadzania piłki (i kopania) która sprawia, że zawodnik Golden State Warriors jest tak cenny. Gdy niemal każda drużyna szuka graczy gotowych bronić kilka pozycji, multipozycjoność Mariona byłaby nieoceniona. Na parkiecie robił niemal wszystko – kończył akcje w kontrach, zbierał, trafiał koślawe trójki, czy pakował piłkę z góry z wielką siłą. Nie uciekał od odpowiedzialności, zawsze był desygnowany do krycia największego zagrożenia przeciwnika. „Chcę by był wszystkim, by robił wszystko” – tłumaczył D’Antoni. „Nie zależy mi, by Marion krył przydzielonego mu zawodnika. Ma powstrzymać swojego gracza od zdobywania punktów” – dorzucał brat D’Antoniego, a zarazem jego asystent w Phoenix, Dan D’Antoni. Matrix żartował, że „jego kontrakt byłby wart obecnie 300 mln $”: „Na pewno byłbym bardziej doceniony. Miałem świetną karierę, ale teraz? Możliwości byłyby nieograniczone”.
Marion zawsze wspominał, że chodzi mu tylko i wyłącznie o docenienie: „Rozpoznawalność jest dla mnie ważna. Wydaje mi się, że zrobiłem w tym kierunku co trzeba, a z jakichś przyczyn, to nigdy nie nastąpiło”. Skrzydłowy zawsze musiał walczyć w ataku o przetrwanie. Ofensywa Suns, choć błyskotliwa i szybka, opierała się często na dwójkowej grze – prostym pick and rollu – Steve’a Nasha i Amar’e Stoudemire’a. „Nie mam przypisywanych zagrywek na siebie” – żalił się Marion. „Dlatego muszę o wszystko walczyć na parkiecie”. Dodawał: „Czasem muszę być dupkiem, by zgarnąć to co moje”. W swoim najlepszym sezonie 05/06 zdobywał średnio 21.8 punktu, 11.8 zbiórek, 2 przechwyty i 1.7 bloku. Trafiał 52.5% swoich rzutów. Inni gracze, którzy osiągali równie dobre statystyki? Hakeem Olajuwon pięciokrotnie, David Robinson raz i Elvin Hayes, również raz. Więc gdzie podziała się miłość? A może ciągłe niedocenianie było wymysłem Matrixa? „Steve Nash jest MVP ligi” – mówił Marion. „Ale ludzie powtarzają mi, że to ja jestem MVP drużyny”. „Gdy go nie ma na parkiecie wyglądamy jakbyśmy nagle stracili czterech zawodników” – dopowiadał D’Antoni. „Nie da się Mariona zastąpić. Bez niego staramy się tylko zakryć jak najwięcej luk”. W czasach swojego prime’u, Marion był atletyczną bombą, wulkanem energii. Stąd też ksywka Mariona – Matrix. Skrzydłowy Suns otrzymał to przezwisko od komentatora TNT, Kenny’ego Smitha, w swoim debiutanckim sezonie. Film „Matrix” wchodził wtedy do kin i cieszył się ogromną popularnością. Ksywka idealnie pasowała do gościa, który pojawiał się znikąd w środku akcji w efekciarski sposób, zupełnie jak na wielkim ekranie. „Shawn Marion bywa zmęczony. Ale Matrix? Nigdy!” – śmiał się po zwycięstwie przeciwko Clippers skrzydłowy Suns.
Na jednym z meczów przeciwko Lakers pojawił się aktor znany m.in. z „Pasji”, czy „Hrabiego Monte Christo” – Jim Caviezel. „Hej, znam cię” – powiedział nieśmiało Marion. „Jestem aktorem” – odpowiedział koszykarzowi Caviezel. Uśmiechnięty „Matrix” rzucił w stronę artysty: „Też jestem aktorem”. „Tak, dokładnie tak. Znany z Matrixa” – dopowiedział jeden z asystentów Suns, Marc Iavaroni. „Byłeś świetny” – zakończył rozmówkę Caviezel. McCallum, który jako obserwator spędził na ławce Suns cały sezon napisał, że „Marion to w gruncie rzeczy dobry człowiek, który powinien bardziej cieszyć się samą grą. Jednak zazdrość, która dokucza mu od czasu do czasu, wysysa z niego pozytywną energię”.
Być może Marionowi najzwyczajniej brakowało uwagi. W swoje dwudzieste ósme urodziny – wypadające między pierwszą rundą play-offów z Lakers, a półfinałami konferencji z Clippers – został zapytany, czy myślał o serii minionej, czy przyszłej. „Żadnej” – rzucił. „Myślałem o swoich urodzinach”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz