wtorek, 17 listopada 2015

Plusy i minusy NBA (2) - Luka w procesie Sixers

Jak bardzo jestem zainteresowany samym procesem i tym czy uda się Samowi Hinkiemu przenieść Dolinę Krzemową do NBA, tak samo jestem zdegustowany kolejnymi porażkami Sixers. 

Wiem, obie te sprawy są ze sobą nierozłączne, ale mam wrażenie, że gdzieś po drodze zapominany jest czynnik ludzki. Nie chodzi mi nawet o kolejne przegrane, one są wpisane w część tankowania, ale o to, że zarząd Sixers nie zapewnia tym młodym chłopakom odpowiednich warunków do rozwoju. Seryjne porażki odbierają chęć walki na parkiecie w kolejnych meczach, niszczą morale, wchodzą do głowy – to się zapamiętuje. Mam pretensje do Sama Hinkiego – przeczytasz o tym po raz 18737 – że nie ściągnął do drużyny jakiegoś weterana.

Młodzi zawodnicy zbierają doświadczenie grając mecze o coś i słuchając rad lepszych od siebie zawodników - takich którzy w tej lidze coś znaczyli, coś widzieli, coś wygrali. I wprawdzie jest to klisza, jednak słuchając wypowiedzi starszych zawodników - od kogo się uczyli, kto im pomagał w pierwszych latach gry – ci niemal zawsze wspominali o wpływie jakiegoś weterana. Spójrz teraz na Karla Townsa, Andrew Wigginsa i Kevina Garnetta czy pozostałych weteranów Timberwolves i widzisz podczas meczów ich wpływ na młodych graczy. Czytasz o tym jak pomagają, udzielają rad, zostają po treningach. Robią to, bo zależy im na rozwoju tych zawodników. Wiedzą też, że w początkowych latach ich kariery ktoś w podobny sposób także im pomógł.  

W Sixers tego nie ma. Ich najlepszym graczem już na starcie kariery musi być albo Jahlil Okafor albo drugoroczniak Nerlens Noel. Od początku to oni muszą ciągnąć tę losową zbieraninę Sixers w górę. I patrząc na mowę ciała Okafora, mógłbym dostrzec że powoli ma dość organizacji. Dla niego jest to jak pójście na maraton filmów z Batmanem, tylko by trafić na seans „Batman i Robin”.

Oczywiście, posiadanie takich doświadczonych graczy jak Kevin Garnett, Tim Duncan czy Dwyane Wade to niewyobrażalny luksus, którego nie kupisz. Ale wpływ tych słabszych doświadczonych graczy jak np. Andre Miller, Tayshaun Prince czy Mike Miller byłby wskazany. Inną sprawą pozostaje to czy któryś z tych graczy chciałby w ogóle mieszać się w organizację Sixers, jednak tutaj rolą GM-a jest by takiego zawodnika ściągnąć. O to mam żal do Hinkiego, bo pod tym względem nie ułatwił debiutantom asymilacji z ligą.

Jak mówi Jay-Z – on to the next one.

Carlisle i Mavs znowu to robią
Tuż przed startem sezonu napisałem, że jeżeli coś trzyma mnie przy nieskreśleniu Mavs z playoffów, to zdecydowanie jest to Rick Carlisle. Coach Dallas to taki trenerski odpowiednik Harveya Spectera z serialu „Suits” - zawsze znajdzie drogę do zwycięstwa. Nie wiem jak, ale ten znowu to robi. Wyciska ze swoich zawodników maksimum i Dallas wygląda jak przyzwoita drużyna.

Dirk wciąż ma momenty i karci przeciwników za 3, Wes Matthews daje świetny hustle w obronie i trójkę z dystansu, Chandler Parsons będzie w systemie Carlisle’a lepszym zawodnikiem niż faktycznie jest, Zaza Pachulia gra po cichu niezły sezon i nawet Deron Williams nie jest tak bezużyteczny jak bywał na Brooklynie. Dorzuć do tego korpus Raymonda Feltona, zaskakującego Dwighta Powella i produktywnych rezerwowych, o których nie wspomniałem i mamy drużynę, która znowu będzie fun-to-watch.

Prawdopodobnie nie uda się odtworzyć tej ofensywy z czasów pre-Rondo, ale możemy sobie momentami przypomnieć dlaczego na Mavs tak dobrze się patrzyło. Wraz ze stabilizacją minut Matthewsa/ Parsonsa i kolejnymi wymianami będzie jeszcze lepiej. Wprawdzie w żadnym wypadku nie postawimy ich w gronie kontenderów, ale nie spodziewałem się że będzie aż tak dobrze.

Rick Carlisle to pieprzony Jedi.

Ambiwalentny debiutant Jazz
Rookie Trey Lyles na uniwersytecie Kentucky grał jako niski skrzydłowy, ale już po wejściu do NBA Jazz wystawiają go na jego nominalnej pozycji silnego skrzydłowego, ewentualnie jako niskiego centra. Lyles póki co zderzył się lekko ze ścianą, rzuca marne 26,9% z gry, jego net rating to -30 i niczym nie imponuje. Ale w przypadku Lylesa interesuje mnie jedna rzecz, którą kupi sobie czas w NBA – czy będzie w stanie rzucać za trzy na przyzwoitym %. Póki co jest 1/5, w NCAA był 4/29, ale jego shot-release nie jest zły. Rozchodzi się głównie o to czy będzie w stanie grać takie akcje pick n’pop jak tutaj.

Jeżeli tak to byłby dobrą opcją z ławki dla Jazz, którzy trochę-mniej-desperacko-niż-myślałem potrzebują spacingu. Jestem ciekaw.

Niania Bjelica jako small-ballowy center
Zabawne, że taki dinozaur jak Sam Mitchell kończył mecz z Pacers takim teoretycznie nowoczesnym line-upem jak small-ball z Bjelicą na centrze. W ten sposób Timberwolves grali 6,9 minuty w 4 kwarcie i byli +6. Ostatecznie między innymi to ustawienie było jedną z przyczyn ich porażki w końcówce – brak obrony kosza, ale dzięki temu też odrobili straty - w ataku Timbos sprawiali mnóstwo problemów. Tak jak tutaj, gdy defensywa Pacers całkowicie się pogubiła i nie wiedziała kogo kryć, zostawiając niepilnowanego na dystansie Bjelicę.

To właśnie ta zaleta small-ballu: jest dużo miejsca, każdy może trafić trójkę i wygląda to przyjemnie.

Choć nie jestem fanem talentów trenerskich Mitchella, jego rotacji (vide 12 minut Andre Millera w 4q meczu z Pacers, brak KAT-a w końcówce tego spotkania czy krycie Curry’ego Andre Millerem) tak zdecydowanie należy go pochwalić, że stawia na Bjelicę. Kolejny element młodych Timbos. 

Pomyślałem też sobie, że może Scott Brooks byłby dobrym trenerem w Minnesocie? Jest niezłym coachem, wprowadzi cię na odpowiedni poziom i ma świetny kontakt z młodymi zawodnikami. Nie jestem tego całkowicie pewien, ale Brooks ma sens.

Hej, jestem niezłym zawodnikiem Langstona Gallowaya
Langston Galloway ma po cichu świetny sezon z ławki u Knicks. W 11 meczach, jego offensive rating to 132, net rating +27, do tego rzuca 55,6% (!) za trzy przy 3.3 próbach na mecz. Lubię takich graczy, którzy walczą w każdym posiadaniu, ale Galloway to póki co coś więcej niż czysty hustle – to może być bardzo dobry zadaniowiec. Fisher mu zaufał, kończy z nim spotkania na parkiecie i Galloway odpłaca mu się pracą po obu stronach boiska. I nawet jeżeli jego skuteczność z dystansu to fluke, to jest na tyle dobrym obrońcą, że gra nim się po prostu opłaca.

Gallowaya nie byłoby gdyby nie zeszło-sezonowe tankowanie Knicks, więc – hej – kolejny pozytyw obok Porzingisa. W Nowym Jorku jest coraz lepiej, dobrze się to ogląda.

Dziękuje za przeczytanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz