Pamiętam jak kilka miesięcy temu, bodajże była to Wielka
Sobota, oglądałem jak się okazało jeden z moich ulubionych filmów – „Boogie
Nights”. Pomijając tematykę filmu sprzeczną z nadchodzącym świętem jedna rzecz
szczególnie rzuciła mi się w oczy. Dwie, w zasadzie.
Obie dotyczyły tej samej postaci - Rollergirl granej przez Heather Graham (blond striptizerka z „Kac
Vegas” jak nie kojarzysz). By przedstawić lepiej scenerię dla osób, które nie
widziały filmu – SHAME ON YOU! – Rollergirl
była aktorką porno. To tylko przydomek, ale nikt nie zwracał się do niej po
imieniu. Poniekąd tłumaczy to fakt, że na imię miała Brandy. Nie wyróżniałoby
jej w zasadzie nic, gdyby nie wrotki, które miała na sobie zawsze i wszędzie.
Można nawet powiedzieć, że nigdy nie przestawała grać…
Jest scena, gdy główny bohater – Dirk Diggler – po raz
pierwszy spotyka rzeczoną Rollergirl
w domu producenta, rozmawiają, po czym ta rzuca się na niego. Zaczynają się
całować, gdy nagle Dirk Diggler zadaje pytanie nowo poznanej dziewczynie:
„Aren’t you gonna take your skates off”? Ta odpowiada: „I never takes my skates
off”. Uroku tej scenie dodaje fakt, że wszystko obserwuje producent, popalając
cygaro. Klasyka.
Nieważne. Druga rzecz jest istotniejsza.
„Boogie Nights” wypuszczony do kin był w 1997 i choć Heather
Graham nie była główną bohaterką filmu to zrobił się na nią swego rodzaju hype.
Bill Simmons w podcaście dotyczącym „Boogie Nights” nazwał ją – cytuje z
pamięci – „kobietą, którą miałeś w top5
osób, z którymi możesz zdradzić swoją dziewczynę”. Złapała momentum i poniekąd
wykorzystała sytuację - zaraz potem otrzymała główną rolę w znaczącym filmie,
którego nazwy nie pamiętam. Wiem tylko, że ten okazał się kiszką. Była
wschodzącą gwiazdą, która z perspektywy czasu… nigdy tam nie dotarła – ani do
istotnych ról w poważnych filmach, ani do „gwiazdorstwa”. Zawsze była „w
pobliżu”. Nawet gdy dostała mini - ale jednak - rolę w budżetowym „Kac Vegas”,
filmie powszechnie uznawanym za sukces, to nie została zaproszona do sequela.
Zmierzam do tego – otóż jak to się stało, że Heather Graham
po prostu się nie udało. Inaczej, cytując Billa Simmonsa: „Why didn’t she make
it? I mean she make it, but she didn’t make it”. Może była słabą aktorką, nie
wiem, nie znam się na tym aż tak bardzo. Dla mnie była ok. Chodzi mi też o to –
teoretycznie, na papierze miała wszystko: urodę, powiedzmy że umiejętności i
trochę szczęścia. Ale patrząc na rankingi, media, plotki, wiodące role nigdy
jej się nie udało. Nigdy nie weszła na wyższy poziom, nie mówiąc o tym
najwyższym,. Typowy przykład „tak, ale…”. Nie
kończ. Nie mam na to specjalnie wytłumaczenia, prócz tego że czasem tak po
prostu bywa.
Tą przydługą – chyba można to nazwać – anegdotą chciałem
zobrazować coś innego i łagodnie przejść do NBA. W offseason, zastanawiając się
nad tym kto jest najbardziej underrated gościem w lidze, przypomniałem sobie
„Boogie Nights”. Do głowy przyszło mi pytanie: więc kto jest Heather Graham NBA? Kto
teoretycznie ma na papierze wiele by zajść wysoko, ale z niejasnych przyczyn
nigdy tam nie dotrze? Pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy był Paul
Millsap, ale cholera nie będę pisał całego artykułu na temat Paula Millsapa.
Jest jednym z tych gości, gdy patrzysz na jego grę i mówisz „oh, ok” po czym
przechodzisz dalej, bo wiesz na co go stać i gdzie ma sufit. Po prostu jest
gdzie jest i niech tak zostanie.
Dlatego zacząłem szukać dalej i przypomniałem sobie kogo
wskazałem na najbardziej underrated gracza ligi. Paul Millsap 2.0., tylko
koszykarsko bardziej sexy, aka
Derrick Favors. Pasuje niemal idealnie – gra gdzieś na uboczu, robi duże
rzeczy, które nie są aż tak duże na tle najlepszych, ale większe niż 90% ligi.
Niewielu nawet zdaje sobie sprawę, że to robi. Jest tym gościem, który powinien
skończyć karierę z kilkoma (4-6) występami w meczu gwiazd, ale prawdopodobnie
nigdy tak się nie stanie.
Bo są lepsi i zawsze będą lepsi.
Ale zeszły sezon Favorsa, nieważne jak dobry, przeszedł
gdzieś poza radarami opinii publicznej NBA. Nawet w Utah, co samo w sobie jest
sprzeczne, uwagę zabierali mu na przemian Hayword z Gobertem. Notował 16ppg,
8.2rpg, 1.5apg, 1.7bpg i 52.5% i tylko trzech ludzi w NBA miało lepsze
statystyki. Elita: Pau Gasol, Brew Davisa i Boogie – Picasso obecnie malujący
płoty w Sacramento. Do tego dochodziła elitarna obrona kosza, jedna z
najlepszych – zatrzymywał rywali na 43.8%, co było szóstym wynikiem w lidze z
zawodników, którzy rozegrali ponad 1000 minut.
I robi to samo gówno w tym sezonie.
Więc może to jest problem? Może w tym wszystkim jest za
solidny? Gdzieś brakuje efektu „wow” – w końcu ma ruchy jak weteran z
dwunastoletnim doświadczeniem w lidze. Gdy pierwszy raz zobaczyłem Favorsa w
akcji myślałem, że jest w NBA od zawsze.
Nie tylko ze względu na wygląd gościa, który mógł uczestniczyć w
wydarzeniach z „Full Metal Jacket”, ale dlatego że wszystko co robi jest dobre,
pożyteczne, może aż za mądre? Jego go-to-move to mid-range jumper z linii
rzutów wolnych, który jest niesamowicie efektywny, ale tym nie przyciągasz mas
na halę czy przed telewizory. Nawet jego gra jest odzwierciedleniem miejsca, w
którym zarabia:
Uwielbiam spokój
panujący w Utah – tłumaczy Favors – To jednocześnie zła i dobra rzecz. Kiepskim
jest to, gdy po wygranym meczu chcesz wyjść na miasto, zrobić cokolwiek i w
zasadzie nie ma gdzie pójść. Z drugiej strony możesz skupić się na swojej
pracy, karierze lub czymkolwiek innym.
Inną rzeczą, która „szkodzi” mu bardziej niż solidność to
PR. Cichy, bez spektakularnych highlightów, ciężko pracujący gość. Poniekąd to
mu zaszkodziło by dostać się do szerokiej kadry USA, gdzie powołani zostali
zdecydowanie słabsi Kenneth Faried – dunki, Mason Plumlee – Duke, Mike Krzyzewski, biały czy młody
czterdziestoletni Michael Carter-Williams.
Przez chwilę byłem sfrustrowany – opowiada Favors o braku powołania – ale szybko mi przeszło. Wybrali gości, których chcieli. Jedyne co mogę
zrobić to pracować jeszcze ciężej, rozwijać swoją grę i udowodnić swoją rację
na parkiecie.
„Muszę pracować ciężej” – mantra powtarzana przez
zawodników, w przypadku Favorsa z pewnością jak najbardziej prawdziwa, ale…
nudna. Kibice mówią, że to chcą usłyszeć od zawodników, ale… w rzeczywistości
nie chcą, liczą na coś ciekawszego. Był solidny do tego stopnia, że został
pominięty przez kadrę USA. Spłycam.
Z drugiej strony jego stopniowy rozwój wskazywałby, że jest
na drodze do powiedzmy top20 ligi, tylko… no właśnie czy aby na pewno? Wszystko
robi jak należy i wydaje się, że w końcu musi zrobić ten jakościowy skok, ale
co jeżeli to co obserwujemy teraz to miejsce, w którym się zatrzyma?
Moja teoria na temat Favorsa jest taka, że poniekąd oglądamy
gościa, który ma bardziej defensywne predyspozycje, ale w pewnym momencie to mu
nie wystarczyło. Naturalnie chciał czegoś więcej, chciał po prostu wygrywać
mecze po ofensywnej stronie parkietu i on miał być tego centralnym punktem.
Stąd kolejno poprawiał się w post, pracował nad jump-shotem, zwiększał zasięg
by za jakiś czas prawdopodobnie dodać i trójkę do swojego arsenału.
To powolny,
czasami miałki proces, ale w pewnym momencie Favors powinien być zawodnikiem
kompletnym. Innymi słowy, pracuje by zamienić się w lepszego Paula Millsapa. I
w żadnym wypadku nie jest to zła rzecz.
Jednak wciąż będzie mu czegoś brakowało i jak się głębiej
nad tym zastanowisz nie będziesz wiedział co to jest. Bo w końcu patrząc na
Graham, Favorsa czy nawet Millsapa teoretycznie jest to kompletny pakiet.
Może tej jednej elitarnej cechy?
Albo to trochę jak niedziałająca żaróweczka w lampkach
bożonarodzeniowych czy jeden niepasujący ciuch na ślicznej dziewczynie - po
prostu tam jest, bo gdzieś coś poszło nie tak. Małe rzeczy, które nawet nie
zdajesz sobie sprawy, że przeszkadzają.
Ale przeszkadzają. Może to właśnie to?
A może po prostu żadne z nich nigdy nie było tak dobre?
Prawda pewnie leży gdzieś pośrodku tego wszystkiego. Ale wiecie
co? Nie obchodzi mnie to. Jak lubię oglądać filmy z Heather Graham, tak samo
lubię patrzeć na balet Derricka Favorsa. A że prawdopodobnie nigdy nie spełnią
swojego potencjału? Cóż, bywa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz