piątek, 15 kwietnia 2016

Tobias Harris 2.0

W czasach, gdy small-ballowi skrzydłowi nie rosną na drzewach i są potrzebni bardziej niż zwykle, Detroit Pistons niemal za bezcen udało się pozyskać Tobiasa Harrisa. 24-latek pomógł Tłokom w awansie do play-offów i przede wszystkim znalazł pod siebie pasujący system.

Odkąd Tobias opuścił Orlando niemal w każdym aspekcie jego cyferki poszły w górę. Trafia 38% swoich trójek - wzrost z 31% - i poprawił się z 46% na 48% z gry. Notuje więcej asyst, punktów i częściej pozwala mu się rzucać. Wprawdzie średnia zbiórek spadła, ale to cena gry obok Andre Drummonda.

Skąd więc wynika ogólna poprawa?
W pewnym sensie wydaje mi się, że Scott Skiles źle wykorzystywał swojego podopiecznego. Tobias Harris to taki zawodnik, który potrafi zrobić wszystkiego po trochu. To sprawia, że jest jednym z najbardziej unikalnych i intrygujących graczy w NBA. Może wykreować sobie rzut, oddać trójkę, ściąć do kosza, a w defensywie jest na tyle wysoki, by bronić w post, ale też na tyle szybki, by kryć rozgrywających.

Problem polegał przede wszystkim w ataku. W Orlando było zbyt wielu zawodników jednocześnie potrzebujących piłki, by być przydatnym. Tobiasa spychano coraz bardziej do roli, przez co nie uczestniczył bezpośrednio w akcjach. Mam na myśli zwykły ball-movement, zaangażowanie zawodnika. Zdarzały się posiadania, w których nie dotykał piłki, tylko odpoczywał po rogach. Trener Magic był jak następnym razem, Tobias. Ustawiano go w niekomfortowych miejscach i oczekiwano, że nadal będzie przydatny. Pewnym odzwierciedleniem tego o czym piszę jest poniższa grafika pozycji rzutowych Harrisa (nr 1 to 27 meczów w barwach Pistons, nr 2 to 49 spotkań jako gracz Magic).
W skrócie widzimy, że w Detroit jest więcej Tobiasa po lewej stronie parkietu. Mocno zredukowano trójki bezpośrednio ze szczytu i z lewego rogu, które w Orlando nie przynosiły efektu. Zamieniono to na mid-range i trójki z lewego oraz prawego szczytu. Jest też średnio trochę więcej punktów bezpośrednio pod koszem. Na kilku przykładach postaram się pokazać jak SVG wkomponował do drużyny nowego zawodnika.

W Detroit większość czasu Harris spędza jako small-ballowa 4 obok Marcusa Morrisa. Nawet jeżeli przeciwnik decyduje się na przemienne krycie (niski skrzydłowy na Tobiasie, silny na Marcusie), to jak przyznaje SVG lepiej im się gra w ofensywie, traktując Harrisa jako 4. Zasadniczo wiele akcji Tobias rozpoczyna, ustawiając się na lewym lub prawym szczycie.
Stąd dzieją się dobre rzeczy. SVG znalazł kilka prostych i ciekawych zagrywek, które pozwalają skrzydłowemu na zdobywanie punktów. Może grać akcje spot-up, w których zdobywa solidne 1.13 punktu na posiadanie.  Chodzi o zwykłe zagrożenie, które stwarza, stojąc na linii za 3. To nie są tylko trójki, ale też ścięcia bezpośrednio do kosza czy zwykłe 1v1 do mid-range. O wiele łatwiej grać tego typu akcje, gdy obok znajduje się 3 strzelców z dystansu (nawet jeżeli KCP trafia 30% za 3, to jako tak słaby strzelec nie jest traktowany). Po prostu tworzy się wolna przestrzeń, na czym korzysta cały atak.

Jest też sporo dwójkowych akcji z Reggiem Jacksonem, w których Tobias ze swoim arsenałem stwarza duże zagrożenie. Może po prostu zrolować do obręczy, zrobić pop do linii za 3 i oddać trójkę czy wykreować korzystny dla siebie match-up. To jedna z tego typu akcji, gdzie leniwa obrona rywala pozwoliła na zmianę krycia, przez co Harris był kryty na bloku przez rozgrywającego.

Zwykła, niechlujna, zasłona wykreowała korzystny pojedynek w miejscu z którego 24-latek trafia 47%. W 33 akcjach w post w tym sezonie (tylko Pistons) zdobywa dobre 1.03 punktu na posiadanie. Dla przykładu Andre – temat na inną historię – Drummond tylko 0.73 w 402 takich sytuacjach, a Stanley Johnson bolesne 0.53 w 32. Ale Harris jest też całkiem niezłym kozłującym jak na swój wzrost. Dzięki temu Pistons dodali do składu kolejnego zawodnika, który może grać pick and rolle z centralną postacią składu – Andre Drummondem. 

Błędne koło
Pistons w krótkim czasie stali się zależni od nowego zawodnika.
Dobrze mieć go w drużynie. Wygląda jakby grał z nami przez kilka lat mówi o Tobiasie SVG. – Bardzo łatwo się wkomponował. Nie czujesz, że to w ogóle nowy zawodnik.
Gdy Harris siedzi na ławce defensywa Detroit traci najwięcej punktów, co przedstawia poniższa tabelka.
W dużej mierze wynika to z faktu, że w Detroit nie ma specjalnie zastępstwa na pozycję nr 4. To będzie kłopot już za chwilę w serii przeciwko Cleveland, gdzie może wyjść brak klasycznego silnego skrzydłowego. Harris jest mądrym i uniwersalnym obrońcą, co niekoniecznie oznacza, że gra nim przez cały mecz w obronie na 4 będzie korzystna dla twojej drużyny. Kevin Love przeciwko zespołom Tobiasa Harrisa był en fuego w tym sezonie. Trafiał 58.6% z gry i 53.8% za 3, a jego net rating wynosił +32.3. Czujecie to? Tak pachną kłopoty. W ogóle obrona drużyna ze stanu Michigan mocno obniżyła loty po ASG – na 100 posiadań traci 105.8 punktów ze 102.2 przed meczem gwiazd – i Cavaliers powinni tę obniżkę formy jak najbardziej wykorzystać.

Na pewno Tobias Harris to bardzo przydatny zawodnik, świetnie pasujący do nowoczesnej koszykówki i tego co buduje w Detroit Notorious SVG. W pewnym sensie to taki Harrison Barnes konferencji wschodniej. W systemie obok trzech strzelców z dystansu i centra dobrego w pick and rollach może w końcu wykorzystać pełnie swoich możliwości w ataku. W obronie na pewno byłoby łatwiej, gdyby Pistons mieli jeszcze zapasowego silnego skrzydłowego – chociaż na 20 minut gry z ławki – tak by ewentualnie odciążyć Harrisa (czy Morrisa) z obowiązku przepychania się z silniejszymi zawodnikami. To już plan na przyszły sezon, ale dobrze widzieć, że Harris i Pistons idą w dobrym kierunku.

czwartek, 14 kwietnia 2016

Boss Drugiego Planu

W poprzednim off-season Ed Davis podpisał trzyletni kontrakt z Portland Trail Blazers na 20 mln $. Tym samym po latach poszukiwań odnalazł zawodową stabilizację. Ktoś w końcu dostrzegł, że 27-latek potrafi grać w koszykówkę. Pod okiem Terry’ego Stottsa, Ed Davis stał się najlepszym podkoszowym Portland i jednym z czołowych rezerwowych obecnego sezonu.

W nieco ponad 20 min z ławki Davis notuje 6.5 punktu, trafiając aż 61.1% swoich rzutów. Średnio zdobywa solidne 7.4 zbiórek, 0.9 bloku, 1.1 asysty i 0.7 przechwytu. Prezentuje też na tyle dobrą obronę, że Portland śmiało kończy nim mecze.

Zasadniczo, można powiedzieć, że wysoki Blazers to typowy center bez rzutu. Niemal wszystkie punkty zdobywa bezpośrednio pod koszem, o czym najdobitniej świadczy poniższa grafika: 


Ed Davis jest niewielkim zagrożeniem na bloku i zerowym na półdystansie. Musiał więc znaleźć sposób, by pozostawać przydatnym po atakowanej stronie parkietu. To jeden z małych sukcesów sztabu trenerskiego Blazers, że udało im się wykorzystać talent Davisa niemal do maksimum.

Dla Ciebie Boss Davis
Główną bronią zawodnika o wymownym przydomku „Boss Davis” stały się pick and rolle. Zdobywa w nich solidne 1.07 punktu na posiadanie – więcej niż np. Anthony Davis, Brook Lopez czy Paul Millsap. Stawianie zasłon u podkoszowego Portland stało się mocną stroną, ale oferuje coś więcej.

W sytuacjach, gdy obrona rywala podwaja zawodników na piłce, przede wszystkim Damiana Lillarda i C.J.’a McColluma, Davis jest telefonem do przyjaciela. Mimo braku mocnego dryblingu – większość akcji ogranicza do maksymalnie jednego kozła – stał się wartościową opcją przy odcięciach ball-handlerów. Gdy przeciwnik decyduje się na podwojenie, ktoś zawsze pozostaje wolny. Tworzą się przewagi. Stąd rolą drużyny atakującej jest jak najlepsze wykorzystanie tego co oferuje przeciwnik, mimo napotykanych trudności.

Blazers po prostu muszą mieć odpowiedź, gdy rywal chce wyłączyć ich dwie najgroźniejsze opcje. Więc gdy Lillard i C.J. nie mają możliwości oddania rzutu, rola pobocznych zawodników wzrasta. Wtedy na nich spada odpowiedzialność za powodzenie posiadania. To jedna z takich akcji, w których obrona rywala zakłada pułapkę na C.J.’u, po czym ten odgrywa piłkę do Davisa. Wysoki Portland zaskakująco ładnym hakiem przetwarza podanie na punkty. 
W podobnych sytuacjach dobrze widać jedną rzecz. Jeżeli drużynie atakującej uda się wyjść z podwojenia, tworzy się mis-match na korzyść w tym wypadku Portland. Center Blazers nie jest już kryty przez swojego odpowiednika – Karla Anthony’ego Townsa – tylko przez  słabszego obrońcę, Nianię Bjelicę.

Czasem nie ma się możliwości skończenia akcji pod koszem, przez co najlepiej poszukać podania. Od 27-latka nie wymaga się uczestniczenia w samym ataku pozycyjnym, głównie dlatego bo nie potrafi sobie wykreować rzutu. Stąd otrzymuje piłkę przeważnie tuż pod koszem, gdy nikt go nie kryje lub jest to absolutna konieczność. Ale umiejętność podania bywa istotna. Chodzi o te najprostsze zagrania, które często przynoszą zamierzony skutek. W tych Davis jest niezły.
Warto podkreślić w tej akcji przytomność umysłu Davisa. Dobrym podaniem odnalazł lepiej ustawionego kolegę, co doprowadziło do łatwych punktów.

Nazywam się Ed Davis i jestem uzależniony od ofensywnych zbiórek
Tak mógłby wyglądać wstęp do interwencji z udziałem podkoszowego Blazers. Ten żyje na ofensywnej tablicy. Przede wszystkim jest jedną z przyczyn, dla której tylko 2 drużyny lepiej zbierają piłkę w ataku od Portland.

Gdy Boss Davis wchodzi z ławki zwiększa się aktywność na atakowanej desce – drużyna zgrania z nim 27.9% ofensywnych zbiórek, 24.4% gdy siedzi – i liczba ofensywnych zbiórek wzrasta z 11.1 na 13.3 (w przeliczeniu na 100 posiadań). Należy też dodać, że tylko 3 zawodników procentowo lepiej zbiera piłkę w ataku od Davisa – 14.2% nietrafionych rzutów graczy Portland kończy się w rękach Eda. W przeliczeniu na 36 minut, 4 graczy notuje statystycznie więcej ofensywnych zbiórek od Davisa (Ed: 4.8, pierwszy Drummond: 5.3). Jeszcze jedno: aż 28.5% punktów zdobywanych przez wysokiego Blazers to tzw. putbacki – drugi wynik w NBA. Pakuje z góry czy to po lobach, czy właśnie po zbiórkach w ataku.

A to jest często mocno niedoceniany element koszykówki. Niektóre drużyny całkowicie porzucają zostawanie na atakowanej desce na rzecz jak najszybszego powrotu do obrony. Dzięki temu chcą zapobiec kontrom i ustawić się w defensywie. Ale mając w składzie Davisa to najlepszy sposób, by zrobić z niego pożytek. Pakiet umiejętności, który oferuje to tańsza wersja Tristana Thompsona. W wyrównanej lidze, każdy szuka różnych sposobów na znalezienie przewag i Ed jest jedną z nich na korzyść Portland. Po prostu można zamienić nietrafiony rzut i niejako stracone posiadanie na rzecz nadwyżkowych punktów. Tak wygląda pewien schemat w Portland – gracz A nie trafia za 3 – nic nie szkodzi – Davis wyciąga tę akcję jeszcze na plus.

M.in. dzięki temu Blazers zdobywają średnio 14 punktów drugiej szansy – 4 wynik w NBA. Potencjalna akcja rywala jest zamieniana na punkty lub dodatkowe posiadanie. Zwróćcie uwagę na poniższym filmiku w jaki sposób Davis wywalczył sobie pozycję – ustawia się przed Marcinem Gortatem, wypychając go i odcinając mu drogę do piłki.
To są detale. Przez nie Boss Davis stał się jednym z najlepiej zbierających graczy w NBA. Znakomicie pozycjonuje się do zbiórki na parkiecie i względem przeciwnika. Ma dobry timing, można powiedzieć że po prostu to czuje.

Z pozoru to małe rzeczy, ale wszystko składa się na sukces drużyny. Każda dobra historia ma swoje wyróżniające postacie drugoplanowe. Wyobraźcie sobie kompletny serial, film, książkę i wymażcie po jednym istotnym, ale dalszym charakterze. Wyrzućcie całkowicie np. R2-D2 z Gwiezdnych Wojen i nie zastępujcie go nikim.  Historia od razu byłaby uboższa. Wszyscy coś wnoszą i tworzą całość. Podobnie jest z Edem Davisem i Portland.

Gra centra Blazers jest w cieniu najważniejszych zawodników, ale w dużej mierze też złożyła się na tak dobry bilans drużyny ze stanu Oregon. 

sobota, 9 kwietnia 2016

Najmniej wartościowi gracze – ranking LVP


Tekst ukazał się na „Z Krainy NBA”: 

Będąc na fali poprzedniego rankingu – MVP, postanowiłem napisać zupełne jego przeciwieństwo. Z pomocą Twittera odszukałem najmniej wartościowych zawodników tego sezonu.

To zadanie było o tyle trudniejsze zadanie, że z kiepskich/ bezużytecznych graczy się po prostu rezygnuje. Po pewnym czasie się o nich zapomina. Tak robią dobrzy trenerzy, którzy dodatkowo mają wybór i komfort szerokiej ławki. Szczęście w nieszczęściu, nie każdy.

Nie wszyscy umieszczeni gracze są koniecznie marnymi zawodnikami – część z nich ma przyszłość w lidze – jednak złe rzeczy przeważyły na ich niekorzyść. Z jakiegoś powodu musieli tutaj trafić. Znalazłem też kilku zawodników, którzy grają mało lub wcale, ale w mniejszy lub większy sposób zaznaczyli swoją obecność na niekorzyść poszczególnych drużyn.

Jeszcze jedna rzecz. To, że zawodnik A jest poza główną listą, a zawodnik B na niej się znalazł niekoniecznie musi oznaczać, że gracz A jest lepszy od gracza B. Mógł grać za mało, czy jego negatywny wkład nie był aż tak destruktywny. Łączy ich jedno – każdy z tych bad boyów sprawi, że twoja drużyna będzie na parkiecie gorsza.

Skróciłem też listę w głównym rankingu do 8. Wcześniej opisałem kilku zawodników, którzy nie załapali się do głównej części i trafili do poczekalni. Zaczynajmy.

Anthony Bennett: Tak wyglądała pierwsza szóstka draftu 2013:
1. Anthony Bennett
2. Victor Oladipo
3. Otto Porter
4. Cody Zeller
5. Alex Len
6. Nerlens Noel

Łatwo zauważyć, że nie był to specjalnie dobry draft, ale dało się wyciągnąć przydatnego zawodnika. Teraz wyobraź sobie, że bierzesz udział losowaniu i możesz wygrać: rodzinne Volvo, jakąś niskiej klasy wyścigówkę, przeciętnego Fiata, dwa traktory lub talon na odholowanie samochodu sprzed twojego bloku, tak byś go już później nie odnalazł. Zgadnijcie co przytrafiło się Cleveland, gdy wybierało Bennetta.

Ryan Kelly: Grał za mało, by traktować go jako pełnoprawnego zawodnika NBA. Średnio po 14 minut w 33 meczach. Jednak kiedy występował udało mu się zaznaczyć swoją obecność na parkiecie złymi decyzjami, zapewniając kolejne porażki Lakers. O to przecież chodzi?

W spotkaniu przeciwko Suns heroiczna postawa Kelly’ego zapobiegła potencjalnemu zwycięstwu drużyny z Los Angeles. W ostatnich dwóch minutach, gdy Lakers mogli spokojnie wygrać mecz Ryan Kelly przestrzelił dwa wolne, zrobił goaltending na pewnych punktach dla swojej drużyny i wybił bez powodu piłkę na aut. Prawdziwe przedłużenie myśli trenerskiej Byrona Scotta. Z tej okazji doczekał się nawet swojej piosenki.

Austin Rivers: Mój faworyt.

Clippers, gdy Austin siedzi na ławce: +9.3, net rating: +9.3
Clippers, gdy Austin gra: -5.0, net rating: -1.8

To najgorszy taki wskaźnik wśród graczy rotacji Clippers. Jego liczby nie są AŻ tak złe, średnio notuje: 8.8 punktu, 2 zbiórki, 1.4 asysty na 44/33/69% skuteczności. Wątpię jednak, by Austin grał w dobrym zespole NBA, gdyby jego ojciec nie był trenerem. W pewnym sensie, rzucający obrońca Clippers jest w podobnym stopniu zawodnikiem NBA, jak „American Horror Story” horrorem. Jakieś punkty zaczepienia są, ale nie dajcie się zmylić – to głównie pozory.

Andrea Bargnani: W całej karierze trafiał 35.4% za 3, w tym sezonie nie dociągnął do 19%. Tak naprawdę, gdyby Włoch bardziej poświęcił się pracy, nadal mógłby ze swoim skillsetem być przydatnym rezerwowym. Musiałby regularnie trafiać za 3, poprawić masę i nie być takim obciążeniem w obronie. Nigdy jednak tego nie zrobił, więc jest poza ligą. Nie mógł utrzymać się w drużynie grającej o nic jaką są Nets. To powinno wystarczyć.

Michael Carter-Williams: Przed sezonem mówiono, że największą zmianą w grze rozgrywającego Bucks ma być poprawiony rzut. Tą jednak okazała się nowa fryzura.

Archie Goodwin: Są młodzi zawodnicy, którzy potrzebują czasu na aklimatyzację w lidze i jeżeli go otrzymają potem spłacają kredyt zaufania. Jest też Archie Goodwin.

Obecne rozgrywki miały być odpowiedzią na pytanie czy jest dla niego przyszłość w NBA. Po degrengoladzie jaka spotkała Phoenix, zaczął grać więcej, ale to co pokazał jest mało obiecujące. Nie do końca wiadomo jaką pozycję mu przypisać – jest za słabym dystrybutorem piłki, by być rozgrywającym (2asysty na mecz, na 1.15 asysty przypada aż 1 strata), a nie potrafi rzucać z dystansu, by traktować go jako rzucającego obrońcę (22,2% za 3, po ASG 13,9%).

Ma niezły atletyzm i przyzwoicie kończy pod koszem, ale to mało, szczególnie na pozycjach mocno związanych z rzutem. Wciąż jest młody, młodszy od kilku zawodników wchodzących w tym roku do NBA – Buddy Hield, Kris Dunn czy Denzel Valentine – tyle tylko, że Goodwin może po prostu nie być wystarczająco dobry na NBA. Szczególnie, gdy nie potrafi pewnych rzeczy pokazać w kiepskiej drużynie, w której dostaje wolną rękę. Łatwo powiedzieć, ale lepiej by było, gdyby Goodwin na dłużej został w szkole i grał po 30/35 minut na mecz. Czas w tym przypadku może niczego nie zmienić.

Nik Stauskas: Znalazł się tutaj może na wyrost. Zasadniczo jest białym strzelcem, którego największym atutem ma być rzut za 3, z tym że jest w tym mocno przeciętny. Trafia 39,1% z gry, 33,4% z dystansu i gdyby grał w dobrym zespole trudno byłoby znaleźć punkt zaczepienia, by trzymać go na parkiecie. Nie broni, nie stanowi żadnego zagrożenia w pick and rollu (0,61ppp), ma kiepski atletyzm i jeżeli szybko nie poprawi rzutu to może znaleźć się poza ligą.

Trey Burke: Największy swagger w Salt Lake City. Decyzyjnie pasowałby jak najbardziej do Houston. Potrafi zagrać rzutowo bardzo dobry mecz na 20/25 punktów, by w następnych kilku spotkaniach wyglądać jakby wrócił po miesięcznym DNP. Nie broni. Ostatnio też praktycznie nie gra wcale, bo na stałe wygryzł go ze składu Shelvin Mack – rozgrywający, który przed przyjściem do Utah większość swoich minut nabijał w garbage time. Wystarczyło.

Dion Waiters: Gdy siedzi mu trójka – co od czasu do czasu się zdarza – nie jest taki zły.

Kobe Bryant: How deep is your love? W kontekście obrony wyboru w drafcie to dobra wiadomość, że Kobe mógł występować. Grając po 28 minut na mecz, oddawał ponad 16 rzutów na 35% skuteczności. Średnio rzucał 6.8 trójek, trafiając 28% z nich. Notuje niecałe 3 asysty i prawie 4 zbiórki na spotkanie. To wszystko przy nieistniejącej przez kontuzje i wiek defensywie. Robił standardowe dla siebie rzeczy, tylko na tragicznej efektywności i dalej od kosza. Kobe miewał przebłyski, ale gdyby wstawić go do dowolnej drużyny, dać mu piłkę i powiedzieć „rób to samo” nie ma wątpliwości, że bilans tego zespołu by ucierpiał. Ale m.in. dzięki temu, Lakers udało się doczołgać do jednego z trzech najgorszych bilansów w lidze.

W zasadzie to co Kobe zabierał na parkiecie swoją grą, oddawał marketingowo. Lakers finansowo na pewno nie wyszli stratni na podpisaniu z Bryantem najwyższego kontraktu na ten sezon. Stąd nie umieściłem go w głównej części.  

Pora przejść do crème de la crème – „najlepsza” ósemka, w odwróconej kolejności:

8. Jeff Green: Jeden z tych fenomenów ala Cheryl Cole, które są bo są i nie do końca wiadomo dlaczego, po co i skąd. W pewnym momencie po prostu to zaakceptowano i przestano zadawać pytania.

Jeff Green gra w NBA od 2007 roku i tylko w jednym sezonie jakakolwiek drużyna wychodziła z nim pod koniec na plus. W 2013 roku, Boston był na zero ze skrzydłowym na parkiecie i -0.6 bez niego. Tyle. Praktycznie każdy zespół lepiej sobie radzi, gdy Greena ze swojego składu się już pozbędzie. Ma warunki by być strech-4, stąd zwodzi kolejne drużyny, a te oddają za niego coś wartościowego. Potem Green klasycznie nie jest w stanie sprostać wygórowanym oczekiwaniom.

7. Nick Young: Zdradził swoją narzeczoną i jest tym dobrym.

6. Sasha Vujacic: Kurt Rambis, który: a) w przegranym sezonie, b) bez picku w drafcie, c) mając możliwość gry młodym zawodnikiem jakim jest Jerian Grant, ogrywa nie wiedzieć na jaką okazję weterana bez przyszłości w lidze. Jeżeli walczysz o swoją posadę na przyszły sezon, to wykonuj swoją robotę dobrze. Chociaż w tym przypadku to i tak może nie mieć znaczenia, bo Rambis jako dobry ziomek Jacksona jest w stanie utrzymać stanowisko, tylko i wyłącznie dzięki znajomościom.

Vujacic tak naprawdę nie zrobił nic złego – to, że ktoś nim gra nie jest jego winą. Wydaje mi się, że nawet w Sixers czy Nets miałby kłopot z załapaniem się do składu. Na pewno przynajmniej, by nie startował.

Na marginesie, Sean Marks – nowy GM Nets – wykonał bardzo dobry ruch zatrudniając Seana Kilpatricka, byłą gwiazdę D-League. Ten na Brooklynie teraz spisuje się całkiem nieźle. Przed jego podpisaniem czytałem opinie kibiców Knicks, którzy liczyli, że Phil Jackson ściągnie do składu właśnie Kilpatricka. Zamiast niego wybrano Jimmera Fredette’a, który przyszedł i poszedł. Knicks mogli zgarnąć praktycznie za nic przydanego zawodnika. Na pewno byłaby to nadwyżka nad Słoweńcem.

5. Omer Asik: Gdy twoja drużyna ciebie nie potrzebuje, ale i tak oferuje Ci 5-letni kontrakt wart 60 mln $:

Asik jest jedną z przyczyn, by zwolnić Della Dempsa. GM Pelicans wymieniając przed sezonem 14/15 pick w pierwszej rundzie na Turka, popełnił błąd. Obserwując grę Asika, musiał w pewnym momencie zdać sobie z tego sprawę. Przed tym sezonem mógł swój błąd nie tyle naprawić – wyboru w drafcie nie dało się przecież odzyskać – co zredukować. Mógł po prostu pozwolić Asikowi odejść. Ale co Dell Demps zrobił? Brnął dalej. Demps nie chciał zostać z niczym i popełnił następny błąd, oferując podkoszowemu wysoki kontrakt.

W nowym salary cap ta umowa nie będzie takim problemem, ale nie o to chodzi. Pelicans są związani z cieniem zawodnika, którym Asik był jeszcze 2 lata temu. Co więcej, na pozycji, na której docelowo ma grać Anthony Davis.

4. Corey Brewer: Czysto pod kątem gry jest mnóstwo irytujących zawodników w Houston, ale Brewer może być liderem w tej kategorii. Samo oglądanie decyzji, które Brewer podejmuje na parkiecie, wyprowadziłoby z równowagi mnichów buddyjskich. Jest absolutnie tragiczny w tym sezonie i nie pojmuje jak ktoś trafiający 38% z gry i 27,5% za 3 ma ciągle zielone światło by rzucać.

3. Josh Smith: Kolejne cenne znalezisko do kolekcji Gm-a Doca.

W działaniach Doca Riversa można znaleźć pewien schemat. Ściąga gościa, który z pozoru ma być wzmocnieniem nieistniejącej ławki. Ten miewa nieliczne przebłyski, ale ogólny obraz jego gry jest przeciętny. Nadchodzi pierwszy większy kryzys i Doc z nowego zawodnika przestaje korzystać. Potem zazwyczaj do niego nie wraca, a jeżeli tak, to i tak prędzej czy później z tego zawodnika rezygnuje. Tak było w przypadku Lance’a Stephensona, który gdy zaczął grać autentycznie lepiej, został wytransferowany do Memphis. Potem ten gracz w nowym klubie prezentuje się z niezłej strony i pokazuje, że – być może – wystarczyło trochę więcej zaufania.

Wyjątkiem od reguły jest Josh Smith. Doc Rivers może do lustra powiedzieć miałem rację. I tak mu nie uwierzy.

2. Kyle Singler: Sam Presti miał jedno zadanie. Znaleźć dwóch zawodników, z którymi trio Westbrook-Durant-Ibaka mogłoby kończyć mecze w small-ballu. Nie udało się. Może za rok. Mimo wszystko, obecność na parkiecie każdego z grupy – Roberson, Foye, Morrow, Waiters, Payne – można usprawiedliwić, bo wszyscy przynajmniej w jednym aspekcie koszykarskiego rzemiosła są całkiem nieźli.

Nie ma natomiast wytłumaczenia dla gry Singlerem, który słowo „bezużyteczny” wniósł na wyższy poziom. Jego rola w zespole ogranicza się do defensywy i rzucania za 3, ale nie potrafi jej podołać. Trafia 37% z gry i 29% za 3, jest minusowym obrońcą i jednym z dwóch zawodników z rotacji, z którym Thunder na parkiecie są na minusie. Co więcej, Kyle Singler ma najmniej asyst ze wszystkich zawodników, którzy rozegrali przynajmniej 900 minut w tym sezonie – 22. Jeszcze ta fryzura…

1. Ty Lawson: Samo wstawanie z łóżka na kacu męczy, a co dopiero gra w koszykówkę. Alkohol podmienił Ty’a Lawsona. A może to trzeźwość? Sami spójrzcie.

14/15: 35.5min, 43.6fg%, 34.1% za 3, 15.2ppg, 9.6apg, 3.1rpg
15/16: 21.2min, 38.7fg%, 32.7% za 3, 5.6ppg, 3.4apg, 1.8rpg

Niewytłumaczalny jest taki zjazd. W zeszłym sezonie był przecież przydatnym zawodnikiem, a Denver robiło mu w mediach społecznościowych kampanię do meczu gwiazd. W tym, najbardziej rakotwórcza drużyna NBA wykupiła go, by tylko trzymał się od nich z daleka. To wystarczyło, by zostać LVP tego sezonu. Gratulacje od całej redakcji, teraz pani Sylwia wręczy panu kuferek słodkości.

Ty Lawson nie ma jeszcze nawet 30 lat, a powoli może rezerwować bilet do Chin w jedną stronę. 

czwartek, 7 kwietnia 2016

Ranking MVP

Nie mogłem przepuścić okazji, by o dowolnym zawodniku napisać to co chcę bez tworzenia o nim całego tekstu. Stąd zdecydowałem się, że ułożę swój ranking MVP, w którym wybiorę najbardziej wartościowych zawodników tego sezonu.

Jako kryterium przyjąłem obserwację. Od początku tych długich rozgrywek, każdego dnia – z wyjątkiem jednego, w którym cały dzień byłem w podróży – widziałem przynajmniej jeden mecz NBA od początku do końca. Postanowiłem to jakoś uporządkować. Zrobić coś co niejako byłoby rozliczeniem tego wszystkiego co widziałem. Nie chciałem też robić standardowego podsumowania, które będziecie mogli przeczytać na każdej stronie o NBA. Owszem, pojawią się statystyki, ale będą raczej dobrym tłem dla całości. Trochę jak Atlanta Hawks w tym sezonie.

To będzie zbiór myśli o poszczególnych graczach, z nawiązaniami nie tylko do koszykówki. Ale głównym założeniem pozostanie nagroda MVP.

Podzieliłem tekst na dwie części. W pierwszej pojawią się zawodnicy, którzy nie załapali się do najlepszej 10, ale są warci wzmianki. Jeżeli o kimś ważnym nie napisałem to dlatego, że albo o nim zapomniałem, albo go nie lubię. Druga część jak łatwo się domyślić to ranking 10 graczy, którzy według mnie najbardziej zasługują na miano MVP tego sezonu. Nie przedłużając, mam nadzieję że formuła się spodoba i do zawodników!

Ish Smith: Sixers zaczęli sezon od eksperymentu czy można grać w NBA bez rozgrywającego. Operacja się udała, ale pacjent zmarł. Z pierwszych 31 meczów Szóstki wygrały jeden i były na drodze do miana najgorszej drużyny w historii ligi. Wtedy przyszedł Ish Smith. Ekipa z Filadelfii stała się przez moment fun-to-watch i po sprowadzeniu kieszonkowego rozgrywającego wygrała 7 z 20 meczów, co jak na standardy tego zespołu jest jak złoto na olimpiadzie. Ostatecznie Sixers dobili do progu 10 zwycięstw, dzięki czemu nie zostaną najgorszą drużyną w historii NBA. Duża w tym zasługa Isha Smitha. Stąd honorowe wyróżnienie i order uśmiechu.

DeMarcus Cousins: Boogie patrząc tylko na umiejętności to najlepszy center w lidze i nie jestem w stanie określić jak źle mi z tym, że ten musi marnować się w Sacramento. To tak jakby Picasso malował okoliczne płoty. Kings zanotowali swój najlepszy sezon od 2008 roku, a ledwo doczołgali się do progu 30 zwycięstw. Jeden wielki bałagan. #FreeBoogie

Dirk Nowitzki: Ten gość ma gdzieś ze sto lat i nadal ciągnie Mavs do playoffów. Rzutowo nie zestarzeje się nigdy. Przez długi czas filtrował z klubem 50-40-90*, ale ostatecznie będzie musiał zadowolić się 45-37-89. Też nieźle jak na staruszka.

*50% z gry, 40% za 3 i 90% z linii rzutów wolnych

Paul George: What Happened zawodnik na przestrzeni tego sezonu. Przez pierwszy miesiąc założył plecak z napisem Indiana i był zeszłorocznym Jamesem Hardenem swojego zespołu. Wyglądał jak top5 w wyścigu po MVP. Potem napis na plecaku zaczął się zdzierać, odpadła jedna rączka, a w środku znaleziono nieświeżą kanapkę.

Nie zrozumcie mnie źle, PG wciąż ma udane rozgrywki – zważywszy na powrót po tak ciężkiej kontuzji – ale to nie to samo co na początku. W drugim sezonie z rzędu, który rozegra w całości, przytrafił mu się syndrom Paula George’a – po znakomitym starcie już nie biegnie sprintem do mety, a jedynie truchta.

Eric Bledsoe: Pamiętacie go jeszcze? Grał swój najlepszy sezon. Notował co mecz 20.4 punktu, 6.1 asysty i 4 zbiórki na najlepszym % za 3 w karierze – 37.1. Potem się połamał, popsuł mi – do odratowania – sezon w fantasy, włączył się czas przeszły i zrobiło mi się przykro. Bo go lubię i zawsze wydawał się niedoceniany.

Anthony Davis: Zmarnowany sezon. Przez kontuzje, właściciela chcącego pominąć proces budowy drużyny poprzez draft, brak drugiej gwiazdy w zespole, ograniczonego GM-a, pogrążającego się nieustannie w błędnych decyzjach i wygórowane oczekiwania.

Paul Millsap: Nie wiem czy dyskusyjnie nie jest to trzeci najlepszy zawodnik na wschodzie, biorąc pod uwagę cały sezon. Lider drugiej najlepszej defensywy w NBA. Jako jedyny w lidze notuje statystyki na poziomie przynajmniej 1.5 bloku, 1.5 przechwytu, 3 asyst i 8 zbiórek na mecz. To cichy typ, z cyklu widzisz niezłą linijkę i pytasz kiedy to się stało? W jego grze nie ma fajerwerków, zawsze wiadomo czego się spodziewać. Ale to właśnie określa wartość Millsapa. To jeden z najrówniejszych i najwszechstronniejszych zawodników w NBA, gwarantujący określony poziom po obu stronach parkietu.

Andre Drummond: Może się okazać, że najlepszy zawodnik Detroit w playoffach będzie grał po 20/25 minut, bo nie umie rzucać wolnych. Z dobrych (?) informacji, Andre ogolił włosy na ramionach.

DeMar DeRozan: James Harden Toronto Raptors, gdyby James Harden żył z półdystansu. Jeden z najbardziej regularnych zawodników w tym sezonie. Duży progres. Wjazdy pod kosz, rabunki, wymuszenia. Poprawił trójkę. Pewna opcja jako dostarczyciel punktów. 

Karl-Anthony Towns: Nie mam słów, by opisać jak dobry jest rookie Timberwolves. Top-20 zawodników już w swoim pierwszym sezonie. Z pozycji wysokiego potrafi absolutnie wszystko: dominować w mid-range, rzucać za 3, wjeżdżać ze szczytu tuż pod kosz, rozegrać w pick and rollu, zmieniać krycie w obronie na rozgrywających – wszystko. Imponuje koszykarskim IQ, a co więcej na ławce ma prywatnego trenera w postaci Kevina Garnetta.

KAT zdominował wyścig o nagrodę najlepszego debiutanta w podobnym stopniu jak Stephen Curry MVP. Obaj powinni otrzymać 100% głosów w swoich kategoriach, ale pewnie trafi się jakiś niedobry dziennikarz, który zabije małego kotka i zagłosuje inaczej.

LaMarcus Aldridge: - Chcesz sałaty?

LaMarcus gra to co lubi – grilluje z mid-range, befsztyki i steki, a nie jakaś zielenina z dystansu. Im bliżej playoffów, tym coraz lepszy. Staje się opcją 1B Spurs w pełnym tego słowa znaczeniu.

Kemba Walker, Isaiah Thomas: Liderzy dwóch rewelacji na wschodzie. Obaj z najlepszymi sezonami w swoich karierach. Kemba po tym jak zmodyfikował swój rzut, natomiast Isaiah odkąd wskoczył do pierwszej piątki Celtics i poczuł się doceniany. Świetni do oglądania, po prostu.

Walker i IT byli najbliżej załapania się do głównej części rankingu, ale nie mogłem się zdecydować na którego postawić, więc wyrzuciłem obu. Tak będzie fair. W 10 jest 9 pewniaków i jedyną niewiadomą był James Harden. Ten jednak ma za dobry indywidualnie sezon by go nie wyróżnić i ostatecznie trafił do 10. I tak dopowiesz sobie, że kibicuję Rockets.

To tyle gry wstępnej. Moja 10 w rankingu MVP, w odwróconej kolejności:

10. James Harden:
Zawodnik A: 27.4 ppg, 7 apg, 5.7rpg, 44fg%, 37.5% za 3
Zawodnik B: 28.6ppg, 7.5apg, 6.3rpg, 43.4fg%, 34.7% za 3

Gracz A to James Harden 14/15, gracz B to James Harden z tego sezonu. Lider Rockets poprawił cyferki w punktach, asystach i zbiórkach po rozgrywkach, w których myślałem że powinien zostać wybrany na MVP. Więc co się stało?

Prócz tego, że Houston jest złe w tym co robi to Harden w pewien sposób źle ocenił sytuację. Nie wyczuł momentu, że ta drużyna może osiągnąć coś więcej. Latem 2014 Harden grał z reprezentacją na mistrzostwach świata i otaczał się najlepszymi zawodnikami na świecie. Brał z nich przykład i chciał im dorównać. Potem te założenia przekładał na parkietach NBA. Natomiast latem 2015 rzucający obrońca Rockets zaczął umawiać się z jedną z sióstr Kardashian, przybył na obóz przygotowawczy bez formy i z nadwagą i – głupio to zabrzmi – jako lider zaczął dawać zły przykład. Jego w najlepszym wypadku neutralne nastawienie zaczęło negatywnie wpływać na i tak chwiejny zestaw ludzi. To odbijało się na całej drużynie. Wciąż nabijał cyferki, ale myślami był poza parkietem. Harden nadal jest jednoosobową armią w ofensywie i jednym z 10 najlepszych graczy w NBA, ale to już nie ma znaczenia. Pewnych rzeczy nie da się odwrócić.

9. Draymond Green: Jest tym nieznośnym bohaterem, którego trudno lubić, ale bez niego serial traci mnóstwo na wartości. Coś na kształt Cersei Lannister z Gry o Tron. Nie podoba mi się u Greena ciągłe kwestionowanie decyzji sędziowskich. Nie podoba mi się, że ma pobłażliwe traktowanie w kwestii ruchomych zasłon, które stawia na lewo i prawo. W ogóle Warriors mają podwójne standardy u sędziów, nie tylko w kwestii nielegalnych zasłon. Mam też wrażenie, że mimo polerowania bicepsów i maski twardziela sprawia wrażenie płaczka.

Ale w tym wszystkim Zabójca o Twarzy Osiołka ze Shreka to świetny zawodnik i glue-guy GSW. Jego kombinacja pick and rolli z Currym jest najgroźniejszą bronią w lidze. To unikalny zestaw umiejętności Draymonda sprawia, że Dubs mogą odblokować niski line-up śmierci. Do tego Green stał się maszyną do triple-double i najlepiej podającym wysokim w NBA. Pewnie, w dużym stopniu korzysta na grze obok takich strzelców za 3 jak Curry i Thompson, ale to jego przywilej. Nie wiem czy Green mógłby być tym kim jest bez Warriors, pewnie nie, ale Warriors nie mogliby być tym kim są bez Greena.

8. Kyle Lowry: Najlepszy zawodnik wicelidera wschodu i tuż za LeBronem Jamesem, najlepszy gracz swojej konferencji. Paul Pierce jest w Los Angeles, więc twój ruch Kanado.

7. Chris Paul: Kolejny znakomity sezon regularny na miarę standardów Akademii Chrisa Paula. Utrzymał Clippers z przewagą parkietu po utracie Blake’a Griffina. I jak zwykle, mimo niesamowitych indywidualnie rozgrywek, pozostaje gdzieś w cieniu czołowych zawodników. Przyzwyczailiśmy się do tak dobrego CP3, więc ten stał się rutyną.

6. Russell Westbrook: Prawdopodobnie oglądamy najbardziej westbrookowy sezon w karierze Westbrooka. Jego średnie ocierają się o triple-double (23.8ppg, 10.5apg, 7.8rpg) i robi to ze wszystkimi głupimi decyzjami jakie wchodzą w pakiet członkostwa klubu Russella Westbrooka. Zalicza mnóstwo strat (nr 2 w NBA za Hardenem), rzuca za dużo trójek (4.2 na mecz, przy 30% skuteczności), ale kto odważy mu się to powiedzieć? Jest uosobieniem ludzkiej pochodni i powiedzenia odpocznę na emeryturze.

Nie umieściłem go wyżej, bo:
-> Kevin Durant wciąż jest najlepszym zawodnikiem Oklahomy.
-> Nie podobają mi się sytuacje, w których Thunder desperacko potrzebują w końcówce 3-punktów i zamiast do Duranta idą do Westbrooka, bo równouprawnienie. Ten potem rzuca cegłą jak zbudujmy dom.
-> Chciałem docenić to co zrobił Damian Lillard z Portland. Grupę solidnych (Boss Davis!), ale skazywanych na pożarcie graczy doprowadził do plusowego bilansu na zachodzie.

5. Damian Lillard: Portland to w pozytywnym sensie WTF drużyna tego sezonu i ogromna w tym zasługa Lillarda. Ten okazał się za dobry na tankowanie, stąd skazani na wysoki pick w drafcie Blazers skończą z dodatnim bilansem i prawdopodobnie 5 miejscem na zachodzie.

Wiecznie niedoceniany, o czym najdobitniej świadczy brak powołania do meczu gwiazd. Wtedy te rozgrywki stały się dla Lillarda sprawą osobistą. Wszedł w tryb wszyscy muszą umrzeć. Oglądając go, mam wrażenie, że niezależnie przeciwko komu gra – Curry, Westbrook czy CP3 – zawsze wychodzi z nastawieniem samca alfa. Myśli o sobie w kontekście najlepszego zawodnika na parkiecie i to widać. Zaraża innych pewnością siebie. Curry trafia trójkę? Lillard chwilę później mu odpowiada. Nie czeka, idzie na wymianę ciosów. Pozostaje niewzruszony. Uwielbiam takich zawodników.

4. Kevin Durant: Zasadniczo jego sezon statystycznie niewiele różni się od tego, w którym zdobywał MVP:

13/14: 32ppg, 7.4rpg, 5.5apg, 50-39-87%
15/16: 28.1ppg, 8.3rpg, 5apg, 51-38-90%

Zdobywa mniej punktów, bo obok ma zdrowego Westbrooka. To ten sam super-efektywny Kevin Durant, do którego się przyzwyczailiśmy. Tylko – słusznie, niesłusznie – znajduje się w cieniu Leonarda, Curry’ego i Jamesa, a teraz jeszcze swojego kolegi z zespołu – Westbrooka. Zastanawiałem się skąd to wynika.

Niedawno oglądałem po raz pierwszy znakomity film z Kevinem Spaceyem American Beauty (polecam jak ktoś nie widział). Nie będę streszczał fabuły, ale głównym założeniem filmu jest historia Lestera Burnhama. Ten z pozycji pośmiertnego narratora opowiada ostatni rok swojego życia. My jako widzowie wiemy jak Lester skończy – mówi o tym na samym początku. Znamy koniec filmu, nie wiemy tylko jak to się stanie.

Piszcząc ten tekst, pomyślałem, że w podobnej sytuacji jest Kevin Durant. Jeżeli nie będzie niespodziewanych turbulencji, Oklahoma skończy z Durantem w drugiej rundzie playoffów, czego na marginesie bym nie chciał. Tak więc, mimo oglądania znakomitego sezonu skrzydłowego Thunder, znamy w pewnym sensie jego koniec. Świetnie się to ogląda, tylko wiemy co się stanie. Stąd, być może, trudno jest się ekscytować tym co robi Durant na tle najlepszych, bo przyszłość jego rywali rysuje się pozornie w jaśniejszych barwach.

A liczby Russella Westbrooka są wybrykiem natury.

3. Kawhi Leonard: Najlepszy two-way zawodnik ligi. Wywołuje autentyczny strach w oczach przeciwników, których będzie krył. Jeżeli ktoś pamięta znakomity serial „The Wire” na pewno kojarzy postać Brata Mouzone. Był to seryjny zabójca, który w skrócie miał pomóc zaprowadzić porządek na ulicach, ale starał się w żaden sposób nie wychylać. Robił wszystko po cichu. Gra pozorów. Sprawiał wrażenie zupełnie kogoś innego, tak by dopaść rywala w najmniej oczekiwanym momencie. Ciągle ten sam wyraz twarzy. Zero emocji. Zupełnie jak Kawhi Leonard. Przychodzi, robi swoje i on to the next one. Bez zbędnych ruchów. Liczy się cel. Wszystko co gracz Spurs prezentuje w obronie jest takie proste, naturalne, niemal automatyczne.

W tym sezonie doszedł jeszcze niesamowity progres w ofensywie. Wszedł w buty go-to-guya. Po atakowanej stronie parkietu Kawhi staje się niemal równie regularny jak w obronie. 51% z gry, 46% za 3, 89% z linii rzutów wolnych. Maszyna. Mimo tego, nie chciałem Leonarda dać wyżej. Jego rola w ataku swojego zespołu jest ogromna, tylko nie aż tak jak w przypadku LeBrona, którego mam wyżej.

Wydaje mi się, że gdyby – klasyka – wrzucić LeBrona do San Antonio, a Kawhia do Cleveland to bilans Cavs ucierpiałby bardziej. Leonard miał fenomenalny sezon i jest znakomitym zawodnikiem, ale LeBron to nadal lepszy gracz, z większym wpływem na swoją drużynę i kolegów z zespołu. Nie ma w tym nic złego. Czas przecież działa na korzyść Leonarda.

2. LeBron James: Popełnił w tym sezonie masę głupich i nieodpowiedzialnych decyzji. Zwolnił Davida Blatta. Zaprzestał obserwowania profilu Cavaliers na Twitterze. Zaczął otwarcie opowiadać o chęci stworzenia drużyny ze swoimi przyjaciółmi (CP3, Melo, Wade). Nieustannie mówił o przywództwie i o tym, że Cavs nie są zespołem na miarę mistrzostwa. Sprawiał wrażenie jakby nie zdawał sobie sprawy z konsekwencji swoich słów. Poza parkietem czasami nie zachowywał się jak lider. Zwrócił uwagę na ten problem były zawodnik NBA, Antonio Davis:
Nie chciałbym być w szatni z gościem, który jedną nogą jest poza nią, a nieustannie mówi o przywództwie i procesie jakim jest budowa mistrzowskiej drużyny. Opowiada: „Wiecie, musimy zdać sobie sprawę z powagi sytuacji. Jeżeli odpowiednio się zgramy, możemy razem zbudować coś specjalnego”. Wtedy myślę sobie: „Co za hipokryta! Mówisz o jednej rzeczy, a potem twoje działania wskazują zupełnie co innego”.
Antonio Davis trafił w sedno. O ile jeszcze zwolnienie Blatta jest do przyjęcia, to pozostałe czyny LeBrona są zupełnie niepotrzebne i mało pragmatyczne. Po co opowiadać banały o budowaniu drużyny itd., jeżeli chwilę później twoje działania niejako psują podstawowe – dobre – zamiary. To nie ma sensu.

Więc jeżeli masz problem z szopką, którą LeBron stworzył w Cleveland wstaw na drugim miejscu Leonarda lub Duranta. Jeżeli nie, ta pozycja należy do Jamesa. Bo mimo słabnących statystyk, niecałych 30% za 3 czy już nie tego atletyzmu co kiedyś to wciąż najlepszy all-around zawodnik w NBA. Żadna drużyna nie jest tak uzależniona od jednego gracza jak Cleveland od LeBrona. Poza parkietem, jak i na nim.

1. Stephen Curry: Ktoś myślał, że będzie inaczej? Hannibal Lecter z twarzą dziecka.

Przed sezonem, na stronie NBA, pojawiła się standardowa ankieta, w której kolejni GM-owie odpowiadali m.in. na pytanie:

Gdybyś zaczynał budowę drużyny i mógł zatrudnić dowolnego gracza kogo byś wybrał?
86.2% głosów otrzymał Anthony Davis i po 6.9% LeBron James wraz z Kevinem Durantem. Nikt nie zagłosował na Curry’ego. Jeżeli coś można powiedzieć o NBA i o nas samych jako kibicach to fakt, że często niedoceniamy teraźniejszości. Za bardzo wybiegamy w przyszłość. Z pewnością ten błąd w podanym głosowaniu popełnili generalni menedżerowie. Bo przez najbliższe pięć lat z kim mielibyśmy większe szanse na mistrzostwo: z Currym czy Davisem? Currym czy LeBronem? Currym czy Durantem? Odpowiedź po tym sezonie powinna być jedna: z Currym.

Bezkonkurencyjny MVP.