Obejrzałem dokument „30 for 30” o Orlando Magic z lat 90. i
zrobiło mi się smutno. Widziałem wcześniej kilka najważniejszych spotkań tej
drużyny, znałem też ogólny zarys historii, więc wiedziałem jak potoczy się
film. Ale i tak byłem zdołowany. To chyba dobrze? W końcu świetne pozycje
powinny wywoływać w nas skrajne emocje. W pewnym sensie była to historia o
niespełnionych marzeniach… wygórowanych oczekiwaniach… prostocie…
niewykorzystanych szansach…
O drużynie będącej na początku drogi do czegoś wielkiego.
Gdy włączycie archiwalny mecz finałów NBA z 1995, na starcie
transmisji usłyszycie reportera mówiącego:
Historia finałów jest następująca: Orlando Magic są powszechnie postrzegani jako zespół przyszłości. Przed sobą niemal na pewno mają kolejne mistrzostwa dla duetu Shaq i Penny. Pytanie jednak, czy Rockets są w stanie sprawić, by poczekali odrobinę dłużej?
Oh. Magic przegrali gładko w 4 meczach. Mówiono trudno. Ty
pewnie też mógłbyś tak powiedzieć. W końcu to był dopiero początek przygody.
Razem mamy stworzyć dynastię. Przecież każdy młody zespół musi przejść przez
podobny proces. Najpierw trzeba swoje przegrać, by potem w oparciu o nabyte
doświadczenia osiągnąć ostateczny cel: zdobyć mistrzowski pierścień. Nie
popełnisz więcej tych samych błędów, bo będziesz wiedział jak zachować się w
podobnych sytuacjach.
Następnie przychodzi ktoś nowy i cykl się powtarza.
Poszczególne przypadki potwierdzają, że to prawda. Michael
Jordan miał swoich Bad Boysów z Detroit. Ci sami Pistons, Larry’ego Birda.
LeBron, Celtics. Wiecie o co chodzi. Legenda tych graczy byłaby uboższa bez tak
charakterystycznych rywali. Po każdej porażce najlepsi zawodnicy wracali
silniejsi i w końcu udawało im się pokonać największych wrogów. Wtedy sami
stawali się „tymi złymi”. Ale wcześniej czekali na swoją szansę, bo byli pewni,
że ta nadejdzie.
Grupę kolejnych graczy zaczyna łączyć konkretna, szersza
perspektywa. Ta napędza ich w dalszych działaniach. Osiągnięcie celu sprawia,
że na chwilę tworzy się pewna iluzja – wizja lepszego, ale jednocześnie
nieosiągalnego świata. Mistrzostwo. Dotknięcie ulotnej chwili sprawia, że było
warto. Zaraz niestety trzeba wrócić do rzeczywistości, ale wreszcie pokonane
zostały twoje słabości. Przychodzi od dawna niezaznana ulga.
Zbaczam od tematu.
Jak dobrze pójdzie, kreuje się jednocześnie pewna filmowa
opowieść. Przegrywasz, być może kilkukrotnie, ale w końcu nadchodzi twój czas:
czas, kiedy udaje ci się zwyciężyć odwiecznego rywala. Odtąd powinno być tylko
łatwiej. Tylko co jeżeli twój moment nie nadchodzi?
Znamy historię i wiemy jak potoczyły się dalsze losy Magic
Shaqa i Penny’ego. Zostali pokonani w finałach 95, rok później w finałach
konferencji Bulls zmietli ich z powierzchni ziemi i w to samo lato Shaq
odszedł. Coś co miało być odskocznią do lepszej przyszłości, stało się
największym osiągnięciem. Nie spodziewano się, że tak będzie. Koniec. Nie tak miało
być.
Często zapominamy, że dla tych starszych zespołów określone
rozgrywki mogą być ich ostatnimi. Są niesamowicie zdeterminowani jak np. San
Antonio Spurs w 2014. A młodzi? Mają jeszcze czas. Tyle, że zegar tyka.
Przeceniamy młodość, niedoświadczenie, bawimy się przyszłością, myśląc ile taki
talent jest w stanie osiągnąć. A rzeczywistość bywa różna, bo zapominamy, że
sprawy mogą potoczyć się tak samo w jedną, jak i drugą stronę. Chemia,
kontuzje, finanse, ego – nigdy nie wiesz, z której strony spodziewać się ataku.
Na pewne rzeczy przecież nie masz wpływu.
Dlaczego o tym piszę? Bynajmniej nie z powodu Magic z lat
90. i ich niewykorzystanego potencjału. Zastanawiałem się, czy przypadkiem
obecne play-offy nie są ostatnią szansą TYCH Thunder na mistrzostwo? Bo co
jeżeli oglądamy koniec zespołu w obecnym kształcie?
Kto wie jak potoczy się wolna agentura Kevina Duranta i
nawet jeżeli pójdzie pomyślnie dla Oklahomy, to czy Everestem tej drużyny nie
były finały z 2012 roku? A wszak to miał być dopiero początek. Byli postrzegani
jako kolejny wielki zespół w fazie tworzenia. Mieli od tego momentu wystrzelić
w górę, ale za każdym razem coś niedobrego przytrafiało się temu zespołowi:
odejście Jamesa Hardena czy Reggiego Jacksona, zawodzący zarząd i trenerzy, nieumiejętność
znalezienia odpowiednich ludzi dla gwiazd, chciwość, kontuzje w play-offach
Westbrooka i Ibaki, a w sezonie 14/15 uraz Duranta. Zawsze coś.
Teraz nie są już tą młodą drużyną znajdującą się na fali
wznoszącej, a doświadczonym zespołem, co gorsza w cieniu faworytów z San
Antonio, Golden State czy Cleveland. Niedawno, w którymś z podcastów usłyszałem
stwierdzenie, że duet Kevin Durant & Russell Westbrook to Karl Malone i
John Stockton naszych czasów. Bo podobnie jak dwójka
hall-of-famerów z Utah, gwiazdorski tandem Thunder jest nieustannie
rozczarowywany przez otoczenie wokół. Niewielki market nie potrafi maksymalnie
wykorzystać talentu tych graczy i stworzyć im odpowiednich warunków do sukcesu.
Być może, rozkładając każdy ruch organizacji na czynniki pierwsze, nie jest
niespodzianką jak akurat potoczyły się losy obecnych Thunder.
Więc co pozostaje? W świetnej pozycji Billa Simmonsa „The
Book Of Basketball” autor pisze:
Pomyśl o mistrzostwie jak o wspinaczce na gigantyczną górę. Nie wiesz, czy podołasz zadaniu, upadasz setki razy, ale brniesz dalej, głębiej niż byłeś w stanie sobie wyobrazić. Wkrada się u ciebie pewien poziom pasji, o którym nawet nie wiedziałeś, że tkwi w tobie. Ale nadal nie ufasz sobie, by wierzyć, że to może się wydarzyć… gdy nagle TO się dzieje.
Czy to przytrafi się kiedyś Durantowi i Westbrookowi,
grającym razem? Nie wiemy. Pewnie nie. Ale cały czas będą walczyć. Przynajmniej
tego musimy od nich wymagać.
Spójrzcie na wspomniany wcześniej duet Jazz. W późnym wieku
osiągnęli swój największy sukces i dwa razy awansowali do finałów – Malone
mając 34 lata, Stockton 35. Po tysiącach przepracowanych godzin na siłowni,
setkach rozegranych meczów, mimo wszystko przed każdym sezonem wracali z tym
samym nastawieniem: to będzie nasz rok. I dwa razy prawie był. Hakeem Olajuwon
po raz pierwszy awansował do finałów w wieku 23 lat, by czekać 8 lat na
następną szansę. Nie wiadomo kiedy otworzy się „okno”. Mając taki talent w
swoim zespole, liczysz że prędzej czy później to nastąpi. Gorzej jak twoja
chwila minęła i ją po prostu przeoczyłeś.
Więc kto wie jak potoczą się losy Thunder. Nawet jeżeli
Durant i Westbrook mieliby podzielić historię Orlando Magic z lat 90., tylko
bez Shaq-dramy, cieszmy się procesem i możliwością oglądania tych zawodników
razem. A że nigdy nie spełnili pokładanych w nich oczekiwań? Mówisz trudno. Bo
fajnie jest się zastanawiać „co by było gdyby”, ale to boli. Jak każdy
nietrafiony rzut wolny Nicka Andersona w finałach 95, czy kontuzje liderów OKC.
Czekamy na szczęśliwe zakończenia, tylko te mogą nigdy nie
nastąpić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz